RYSY ZIMĄ TRUDNIEJSZE NIŻ KILIMANDŻARO

Za chwilę ruszam na kolejną górską przygodę, więc postanowiłam wrócić z tematem wypraw górskich i wspinaczki, bo wiem, że wiele z Was czekało też na ten wpis. Jak weszłam na Rysy zimą i czemu było to trudniejsze od wejścia na Kilimandżaro? Przeżycie było dla mnie ogromne, więc w sumie czemu miałabym się z Wami nim nie podzielić?

jak zdobyć rysy zimą

To miał być tylko trening przed kolejną moją wyprawą. No właśnie, kolejną…
Wiem, że pisząc dla Was relacje z Kilimandżaro [ wróćmy do tego jeszcze raz tutaj ] zarzekałam się, że to już ostatni raz. Nie zaprzeczam, pierwsze chwile i dni po zejściu tak było, pamiętam to. Mówiłam tak 1,5 roku temu. Tyle potrzeba, aby od “nienawidzę gór, to nie moja bajka, nigdy tam nie wrócę”, szykować się właśnie na następna wyprawę…
Hala gąsienicowa

To miał być tylko trening przed kolejną moją wyprawą.

Ok.. Emocje i zmęczenie już trochę opadły,więc mogę teraz to powiedzieć. To była najniebezpieczniejsza rzecz jaką do tej pory przeżyłam. Chyba nie miałam jeszcze w swoim życiu sytuacji, w której tak bym się bała. Tak wiecie – porządnie. Wielogodzinne człapanie po ścianie, bo momentami tak to wyglądało, było niczym w porównaniu ze schodzeniem Dopiero teraz, gdy schodząc prawie pionową ścianą zaczęłam spadać (oczywiście, byłam asekurowana liną przez moją przewodniczkę Olę, która mnie złapała) zrozumiałam powiedzenie, że to nie wejście, a zejście jest najtrudniejszą rzeczą. Przyznaję, tak się przestraszyłam. Moje zejście trwało tyle samo co wejście, a podobno jest już “z górki”.
Rysy zimą
 
Z Waszych komentarzy wnioskuję, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, że Rysy zimą niewiele mają wspólnego z letnimi wycieczkami. Są dużo trudniejsze niż niejeden pięcio- czy sześciotysięcznik. Jedyny plus jest taki, że są niskie i jest wystarczająca ilość tlenu. Nie wiem co gorsze: prawie pionowa ściana w górę, z której na głowę lecą ci grudy śniegu, czy przepaść i czarne chmury pode mną, i tak nie ma gdzie wracać. Zawrócenie jest cięższe od wchodzenia w górę. Wiatr był silny, momentami miałam wrażenie, że mnie zdmuchnie z tej ściany!  Do szczytu brakuje jakiś 100 metrów, które może oznaczać minimum godzinę wspinaczki. Moje nogi z żelaza wysiadły już po kilku krokach, bo kolana trzeba podnosić prawie pod klatkę piersiową. Kili to przy tym naprawdę lekki krajoznawczy treking. Oczywiście nie spodziewałam się, że to wszystko AŻ tak wygląda.
9 10
 
Gdy dziś, leżąc w ciepłym łóżeczku przypomnę sobie tę 13 godzinną akcję to wydaje mi się jakbym oglądała film o Evereście. Co za przeżycie! A co najlepsze – wiem, że chce więcej!
 
Ale od początku.
 
Myśl o powrocie w góry oczywiście wróciła dość szybko. Czasem niektóre zdarzenia tak bardzo dają nam w kość, że nie wyobrażamy sobie wrócić do nich, tym bardziej dobrowolnie. No cóż, natura człowieka jest bardzo złożona i czasem nie sposób ją zrozumieć. Przechodząc do sedna: kolejny cel, kolejny plan wyprawy na kolejny szczyt już jest.
Sporo wyższy, sporo trudniejszy, sporo dłuższy. Wiedząc już, jak smakuje życie na wysokościach panicznie się jej boję. Oczywiście nie mam na myśli tej, o której każdy w pierwszej chwili myśli, czyli lęku przed wysoko położonym punktem, a chorobę wysokościową, która mi osobiście mocno daje kość. Powoduje uczucie podobne do tego, gdy miewasz ogromnego kaca, albo jesteś tak chora, że nie masz siły wstać napić się herbaty, która stoi obok ciebie. Jest to również podobne do łupania młoteczkiem w głowę tak, że jedyna rzecz, o której marzysz to żeby to w końcu się skończyło. Gdy nie masz czasu i możliwości na odpoczynek, twoja determinacja musi ci wtedy pomóc skoncentrować się najmocniej jak tylko potrafisz na celu, który cię tu przywiódł. To uczucie podobne do tego, gdy czujesz się tak źle, że nawet myśleć nie jesteś w stanie, a musisz iść i przebiec maraton.
Na logikę, jak można chcieć wracać w miejsce, które powoduje takie spustoszenie w twoim organizmie? Może to nadzieja, że następnym razem ta choroba wysokościowa ciebie nie dopadnie, bo przecież nie wszyscy ja przechodzą, a może twoje marzenia i cele przyćmiewają ci wszystko wokoło? Ja wiem, że tam wejdę, już nawet widzę siebie na szczycie. Właśnie takie obrazy w mojej głowie pomagają zmotywować moje ciało do przekraczania własnej wytrzymałości.
 
Kolejna wyprawa wymaga ode mnie już dużo większego przygotowania: opanowania techniki   (bo na tym etapie jest u mnie jeszcze bardzo podstawowa), nauki chodzenia w rakach (raki –  kolce na buty, dzięki którym możesz poruszać się po pionowych ścianach lub na lodzie) oraz posługiwania się czekanem (służy do wbijania się w ścianę śnieżną, przypomina młotek lub kilof).
jak zdobyć rysy zimą 2
Gdy już podjęłam decyzję o wyjeździe na kolejną wyprawę zaczęłam szukać ekipy, z którą mogłabym się wspinać i tak znalazłam Olę Dzik, która w ramach przygotowania i treningu zabrała mnie na Rysy. Pomyślałam sobie: “super, nigdy dotychczas nie miałam okazji tam wejść!”. Umówiłyśmy się o 7 rano na parkingu, gdzie sprawdziłyśmy cały nasz sprzęt itp. Oczywiście na miejscu okazało, że mój sprzęt jest bardzo ubogi i niewystarczający. No cóż, i tak najbardziej było mi głupio, gdy Ola zapytała mnie patrząc z wielkim zdziwieniem, czy mogę odkleić swoje rzęsy, ponieważ na wyprawie będą mi zamarzać i będę musiała je odmrażać :). Oczywiście poczułam się jak idiotka i przypomniałam sobie jak 2 dni wcześniej sprzeczałam się z moja obserwatorką, że długie rzęsy w niczym (przecież!) nie przeszkadzają, a już na pewno nie we wspinaczce! 🙂 Urocze to jest, jak ktoś zanim nie przekona się na własnej skórze, uparcie będzie twierdził inaczej. Moja mama zawsze miała do mnie pretensje, że nie mogę uczyć się na czyiś błędach, tylko na swoich. No cóż mamusiu, chyba już tak mam 😉  O ile te wspomniane rzęsy nie stanowiły problemu kilka dni wcześniej podczas trekingu na Halę Gąsienicową, o tyle już tutaj były sporym problemem. Dziękowałam sama sobie, że spod rękawiczek nie wystają długie czerwone paznokcie. Trochę się wstydzę tego, trochę się śmieje, jedno jest pewne, że nic nie powinno mi utrudniać drogi na szczyt, a już na pewno nie takie małe, zbędne rzeczy.
anna skura z mamą
Zaczynamy od trekingu na Morskie Oko, co oczywiście wychodzi mi całkiem nieźle. Mamy dobry czas, nawet dostaje pochwałę od Oli, co sprawia, że dostaje skrzydeł. Akurat w takich sprawach wiem, że jestem dobra, bo przebiegnięte w życiu kilometry tylko mi pomagają.
morskie oko
Podczas drogi Ola opowiada mi o swoim doświadczeniu, o swoich licznych wyprawach, o Arturze Hajzerze, o którym tak wiele dowiedziałam się z książek Martyny. O ludziach, których już nie ma lub tych, którzy uratowani z lawiny mają taką traumę, że przestali się wspinać. Wydaje mi się, że nigdy czy to w filmie czy w książce, którą przeczytałam, świadomość, że ktoś zginął w górach nie dochodziła do mnie tak bardzo jak podczas opowieść Oli. Gdy była na wyprawie na siedmiotysięczniku, w wyniku załamania pogody, na jej rękach zginął ktoś z innej ekipy. Pierwszy raz w życiu poznałam kogoś z taką historią i aż sama prawie poczułam ten chłód o którym opowiadała Ola…
 
Idziemy dalej, jestem naprawdę miło zaskoczona, że Ola robi mi zdjęcia. Cieszę się bardzo, bo wiem, że dzięki temu będę mogła podzielić się z Wami tym przeżyciem. Czasem same słowa nie wystarczą,  obraz najlepiej pomaga uzmysłowić sobie to, o czym opowiadam. Ja na pewno nie miałabym śmiałości, by o to poprosić, bo wydaje mi się, że byłabym jedyną osobą, która w takim momencie myśli o zdjęciach.
 
Mijamy Morskie Oko, jest piękna pogoda, czas mamy dobry. To dotychczas najwyżej położony punkt na tej trasie, na którym byłam. Tylko pomyśleć, że pierwszy raz byłam tu pewnie z 20 lat temu jako dziecko z rodzicami. Oni już wtedy ganiali nas na takie trasy.
 
Wspinamy się na Czarny Staw, pogoda już nie jest taka cudowna, zaczyna mocno wiać, robi się ciemniej, a to dopiero poranek. Zaczyna być mi zimno, myślę “oho, zaczyna się”. Tamte 9 km to przecież miała być tylko rozgrzewka. Jemy kanapki, pijemy herbatę z termosu, odbieram ważny telefon z prośbą o spotkanie, odmawiam “nie mogę, właśnie wspinam się na Rysy, wieje, nic nie słyszę”. Zdziwienie rozmówcy po drugiej stronie telefonu, który zaczyna właśnie swój tydzień od zaparzenia w biurze kawy i sprawdzenia maili na pewno jest spore.
Idziemy dalej, mijamy Czarny Staw i zaczynają się kamienne schody. Są oblodzone, ale to jeszcze nie czas na raki. Trochę tracę tu swoją pewność, bo przecież w każdej chwili mogę się poślizgnąć i przewrócić, a jest już stromo, dlatego każdy krok stawiam bardzo ostrożnie. Gdy zaczyna się większy śnieg, kończą oblodzone schody – wkładamy raki.
4
 
Ufff, no teraz to mogę iść. Dostaje skrzydeł i mam ochotę wprost pobiec na tę górę. Gdy w oddali, z góry patrzę na Czarny Staw, przypominam sobie o tragedii, która miała tu miejsce przed 13 laty, gdy nauczyciel ze studentami wybrał się zimą na Rysy i  lawina, która zeszła zabrała wielu z nich. Ogromna tragedia, którą obrazuje film “Cisza”. Patrzę na Czarny Staw i nie potrafię z niczym więcej go skojarzyć niż z obrazami wyławianych z niego ciał licealistów. Siła lawiny była tak duża, że zabrała ich aż tam.
czarny staw wspinaczka rysy
Mijamy to miejsce z wielkim smutkiem i przestrogą. Wprawdzie nie ma tego dnia zagrożenia lawinowego, ale mamy na sobie włączone detektory lawinowe, które w razie potrzeby pomogą nas znaleźć. Tzn. działają tak, że pomogą, ale znaleźć mnie Oli, ponieważ ja jeszcze nie potrafię z nich korzystać. Na znalezienie drugiej osoby ma się ok 15 min.
To naprawdę bardzo  niewiele, a obszar poszukiwań może być olbrzymi. Zastanawiam się co by było w przypadku, gdyby to Oli się coś stało, nie potrafiłabym jej znaleźć… Nic takiego nam nie groziło i nie miało miejsca, jednak mając na piersi zapięty taki detektor  takie myśli przychodziły mi do głowy.
 
Najtrudniejszy moment.. następuje właśnie teraz. Zaczyna się pionowa ściana śniegu, a ja myślę sobie, “super, tego mi właśnie trzeba”.
12
 
Choć już po chwili rozumiem co oznacza wspinanie się po takiej ścianie. Robisz dwa kroki, jeden lewą nogą, wbijając przednią część raków do ściany, drugi prawą nogą, wbijasz czekan, podciągasz się i musisz odpocząć bo ciągle napięte w tej pozycji łydki aż palą. Odpoczywam przytulając się na chwilę do ściany albo po prostu klęcząc.  Na tym etapie Ola związuje się ze mną liną. Lina jest luźna napina się w momencie, gdy Ola dodaje krok w górę. To jest moje kilka sekund na odpoczynek. Za każdym razem gdy czuję, że się napina wiem, że muszę iść w górę i sama po cichu mówię do tej liny “lino, lino nie napinaj się jeszcze proszę, daj mi jeszcze chwileczkę!”, bo wiem, że to koniec mojego mini odpoczynku. Wiem, że brzmi to śmiesznie, ale jednak to była moja jedyna nadzieja. Ola jest dokładnie nade mną, wspinając się zrzuca trochę śniegu na mnie, który spada mi na głowę. Mam oczywiście kask, ale gdy podnoszę głowę do góry, czasem dostaje mi się nim w twarz. I to wlaśnie wtedy następuje moment w którym rozumiem, że w góry nie wchodzi się z przedłużonymi rzęsami, bo robią mi się wtedy po prostu śnieżne firanki i nic nie widzę. Ale o tym moi drodzy już wspomniałam wcześniej 🙂
 IMG_4354male
Zrozumiałam również  jak wolno człowiek porusza się w pionie – 100 metrów może oznaczać kilkadziesiąt minut wspinania, a może nawet więcej. Dochodzi do mnie, niezrozumiałe wcześniej chyba do końca  stwierdzenie, że komuś może zabraknąć kilkaset a nawet kilkadziesiąt metrów do szczytu. Na dużej wysokości ze względu na brak tlenu człowiek rusza się jak mucha w smole, jest bardzo stromo, więc to może oznaczać po prostu kilkugodzinne wspinanie się w górę, a jeszcze dłuższe schodzenie w dół. Trzeba naprawdę mieć doświadczenie i wiedzę na ocenę sytuacji i wyliczenie, czy  zmieścisz się w czasie. Idę już dużo wolniej, jest ok 14:00. Ola zakłada, że jeśli w 30 minut dojdziemy do grani (to ta najbardziej stroma, wąska część) będziemy mogłyby wejść na szczyt. Jeśli nie, będziemy musiały zawrócić, bo będzie zbyt późno. Po pierwsze, żeby zejść ze ściany przed zmrokiem, bo pozostanie na niej jest bardzo niebezpieczne, a po drugie w lesie w nocy wychodzą niedźwiedzie, co również jest bardzo niebezpieczna sprawą. Gdy  go spotkacie na szlaku, trzeba krzyczeć i jak najgłośniej hałasować, żeby się przestraszył i uciekł.
2
 
Na grań wchodzimy w 29 minut! Czyli będzie szczyt. Tam zrozumiałam co oznacza silny wiatr, którego podmuchy potrafią mną nawet trochę zachwiać. Szybka przekąska, trochę herbaty i ekspresowo wchodzimy dalej. Dowiaduję się też od Oli, że chałwa jest dużo lepsza w niskich temperaturach od czekoladowego batonika, bo nie zamarza. A propos, czy wiecie, że dzienna dawka himalaisty powinna wynosić ok 3.500 kalorii?
68
Grań jest najbardziej niebezpieczna, wąska, tylko na jedna parę nóg. Jest stroma, a do tego panuje wielka mgła i silny wiatr. Jestem związana z Ola liną, ale dodatkowo wpinamy się w gotowe poręczówki. Operowanie karabińczykiem w wielkich rękawicach (ponieważ co chwilę trzeba się odpinać i przypinać dalej) jest niebywałe trudna sprawą, która niestety zabiera mi bardzo dużo czasu. Po chwili jednak jesteśmy na szczycie, z którego i tak nic nie widać. Wszystko jest we mgle. Czasu mamy zaledwie tyle co na zrobienie pamiątkowego zdjęcia i od razu schodzimy na dół. Bardzo mocno wieje.
5
Teraz ja idę pierwsza, szybko schodzę  granią, byle mieć ją już za sobą. Chociaż, jak się okazuje nie to będzie dla mnie najtrudniejsze. Zaczyna się znowu nasza pionowa ośnieżona ściana a ja mam z niej schodzić.
7
 
Ale jak? Przecież ona jest pionowa! Mam raki mam czekan.. może się uda? Wbijam tylną część raków,ale mi nie wychodzi, ślizgam się. Ola mnie pośpiesza, bo jednak jest już bardzo późno. Naprawdę, czuję się jak w filmie Everest, żeby tylko wygrać wyścig z czasem. Próbuję znowu schodzić  i w tym momencie znowu się poślizgnęłam i zaczęłam lecieć w dół! W ułamkach sekund mojego (pierwszego w życiu) przerażenia przypominają mi się wszystkie historie, sceny z filmów, gdy ktoś odpada ze ściany (przecież tak zginął na Lhotse Jurek Kukuczka!).  Próbuję sobie nerwowo przypomnieć jak się wbić tym czekanem w ścianę, żeby się złapać. Na szczęście nie muszę, jesteśmy związane liną, więc po kilku sekundach lina mnie łapie. Niestety, tak się boję schodzić tyłem, a czasu mam tak niewiele, że decyduję, że będę schodzić przodem, czyli twarzą do ściany. Jest łatwiej, ale dużo dużo wolniej i bardziej męcząco. Stawienie jednego kroczku w dół, potem drugiego i wbijanie czekana, żeby się na nim zawiesić a potem wyciągnięcie go z pokrywy śnieżnej zabiera tak wiele energii, że po chwili po prostu nie mam siły. To jest takie męczące! No, ale nie wyobrażam sobie w tym momencie schodzić inaczej. Schodzenie to zdecydowanie mój najsłabszy punkt. Jeśli chciałabym gdzieś naprawdę jeszcze wejść, obowiązkowo muszę to potrenować. Brzmi jak opowieści co najmniej z filmu “Everest”, a to przecież dopiero Rysy!
1
 
Gdy dochodzimy do schroniska w Morskim Oku jest już prawie ciemno, jest po 18 ( a wyszłyśmy o 7!) pijemy gorący napój, jemy to co nam zostało, włączam telefon, który się wyładował na mrozie. Dzwonię do zaniepokojonego Marka i mamy ( bo przecież już dawno powinnam być na dole) i ruszamy w drogę powrotną w nadziei, że nie spotkamy już po zmroku niedźwiedzi. Planowałam tego wieczoru wracać jeszcze do Warszawy, ale jestem tak zmęczona, że śpię cały następny dzień.
 
Pamiętacie, że niedawno spędziłam kilka dni w górach i to było również kolejne świetne  przeżycie.