BUSEM PO AFRYCE DO GAMBII, NASZA PRZYGODA ŻYCIA vol.1 cz.1
Opowiem Wam historię szóstki ludzi, którzy sami zamknęli się w puszcze na kołach i ruszyli na południe Afryki, opowiem o magii podróżowania, o byciu w drodze i radzeniu sobie z przeciwnościami losu. Opowiem o naturze,
bo natura zachwyciła nas chyba najbardziej. Opowiem o ludziach, którzy nie zawsze są tym kim się wydają
i opowiem też o dzieciach, bo oczy dzieci nie kłamią i mówią więcej niż setki słów wypowiedzianych przez dorosłych.
O naszej wyprawie chyba wiecie już wszyscy, jeśli nie to zerknijcie do poprzednich wpisów [TU]. Dokładnie miesiąc temu wróciliśmy i dokładnie miesiąc temu zmieniło się nasze spojrzenie na świat. Wiem, że z niecierpliwością czekaliście na ten wpis
i naszą relację, a my tak strasznie pragnęliśmy podzielić się z Wami tą wiedzą już zaraz po przyjeździe. Nasz zapał ostudziła niestety niezbyt miła wiadomość. Wyobraźcie sobie, że jedziecie na wyprawę życia, w tak magiczne miejsce jak Gambia i nagle okazuję się, że w wyniku problemów z napięciem afrykańskiego prądu, wasz dysk, na którym macie wszystkie zdjęcia przestaje działać i wszystko tracicie. Nie muszę chyba mówić co wtedy czuliśmy. W dzisiejszym świecie oczywiście odzyskanie danych
to nic trudnego, aczkolwiek dosyć pracochłonnego i kosztownego. Ale cóż nauka nie pójdzie w las, nic tak nie motywuje do nie popełniania kolejny raz błędów jak pieniądze.Dlatego wybaczcie kochani czytelnicy, że tak długo musieliście czekać na tą opowieść, która mam nadzieję, że zostanie Wam w głowie na długo. My dopiero wczoraj odzyskaliśmy WSZYSTKO!!!! Tych, którym nie wystarczyły te strzępki informacji na facebooku i instagramie zapraszamy dzisiaj na naszą opowieść. Mam nadzieję, że chociaż w części zaszczepimy w Was choć odrobinę chęci do poznawania tego magicznego świata, który tak naprawdę czeka na Was otworem. A jeśli sami nie macie na tyle odwagi, zawsze możecie dołączyć do naszej wyprawy. Pierwszą organizujemy już za miesiąc, zabieramy ze sobą wyjątkowych gości, a szczegóły znajdziecie TUTAJ.
A teraz moi kochani, zasiądźcie wygodnie w fotelach, bo prawdopodobnie będzie Wam potrzebne trochę więcej czasu niż kilkadziesiąt sekund, które zazwyczaj poświęcacie wpisom na blogach. Zapraszam Was teraz na niezwykły wpis widziany oczami Marka, który jest autorem tej wspaniałej przygody. Bez jego wiedzy i ogromnego podróżniczego, ale też życiowego doświadczenia takiej podróży na pewno odbyć byśmy nie mogli. Ten wpis to jedyny w swoim rodzaju poradnik ( pierwszy taki
w internecie) jak poruszać się po Afryce. Przygotowując się do tej wyprawy trzeba było zrobić ogromny research. Tylko gdzie szukać informacji, jeśli ich nie ma? Skrawki danych wyszukanych po słowach kluczowych często jedynie na francusko języcznych stronach, musiały wystarczyć, aby zbudować plan wyprawy.
Marek
Wiele w życiu widziałem, wiele przeżyłem, a mimo to moje i Skurki nadzieje na przeżycie wielkiej przygody rosły z każdym dniem. Im więcej czytałem o miejscach w które pojedziemy, tym byłem bardziej pewny tego, że tej podróży nie zapomnę na długo. Pod skórą czułem, że otworzy ona nowy rozdział i stanie się początkiem czegoś niezwykłego. Można polecieć do Gambii czy Senegalu na wczasy w wygodnym hotelu z obsługą w nienagannych koszulach. Odpocząć, kupić parę pamiątek, rozdać parę długopisów biednym afrykańskim dzieciom i jako spełniony biały człowiek wrócić do domu. Jednak żyjemy w czasach w których wczasy All Inclusive nie są wyznacznikiem statusu społecznego. Przeciętnie zarabiający obywatel raz w roku może sobie pozwolić na 5 gwiazdek w kraju arabskim, by poczuć się jak król na wakacjach. Rozumiem, choć nie pochwalam jak mawiał klasyk. My wolimy trochę inaczej.
Wolę uprawiać świadomą turystykę i oglądać wszystko z bliska. Żadna wycieczka objazdowa z biura podróży nie da mi tyle wrażeń co pierwszy lepszy postój na jedzenie w jednej z senegalskich mieścinek. Wole oglądać wszystko na żywo, a nie przez szybę klimatyzowanego autobusu. Lubię czuć wolność wyboru, bo tylko podróż autem czy motocyklem pozwala zatrzymać się kiedy coś mi się spodoba, a nie kiedy pozwoli na to pilot wycieczki. Każdy marzy o przejechaniu Stanów Zjednoczonych z jednego wybrzeża na drugie. I finalnie kończy się to po prostu przelotami z jednego miasta do drugiego. A ja zawsze chciałem przejechać Afrykę z północy na południe od Tangeru do Kapsztadu, a po tej wyprawie już wiem, że zrobię to szybciej niż mi się wydaje.
Kiedy wszyscy wylądowali w Rabacie wiedziałem, że ekipa podoła trudom wyprawy. Skurka, Skurka2 – blogerka podróżnicza Life in 20kg, Jugi – Justyna Gieleta, główny fotograf wyprawy oraz Daniel i Piotrek. Każde z nas zupełnie inne, reprezentujące różne zawody, charaktery i każde z nas znajdujące się w innym momencie swojego życia. Cel i marzenia? Wspólne. Aby dojechać do Gambii i wycisnąć z tej podróży jak najwięcej. Chyba nie przypuszczaliśmy, że ta wyprawa zmieni w naszych życiach tak wiele
i okaże się tak naprawdę przełomowym momentem.
START. MAROKO.RABAT
Jak wiecie naszą podróż zaczęliśmy od Rabatu, gdzie trzeba było załatwić mauretańskie formalności wizowe dla reszty ekipy. [Szczegóły dotyczące wiz,szczepień znajdziecie TU] Procedurę wizową do Mauretanii przeszedłem ze Skurką miesiąc wcześniej, więc nie miałem żadnych obaw, że coś pójdzie nie tak. O 8 rano byliśmy już pod Ambasadą złożyć wniosek, potem zakupy
i zwiedzanie miasta w czasie czekania na wizę.
Ruszyliśmy do Agadiru monotonną autostradą. Dopiero przejazd przez Atlas Wysoki i zmiana krajobrazu przypomina
o nadchodzącej przygodzie. Nocleg w naszej bazie, jak to Skurka nazywa, marokańskim domku pod Agadirem był ostatnim wygodnym, wręcz komfortowym noclegiem. Rano podczas pakowania samochodu, czułem wreszcie motyle w brzuchu. Zapakowaliśmy cały sprzęt. Namioty, śpiworki, rzeczy do gotowania, mnóstwo niepotrzebnych drobiazgów do rozdawania po drodze, breloczki, smycze, magnesy, stare telefony komórkowe, ładowarki, wszystko co zalegało i czego nie zamierzaliśmy więcej używać. Afryka to wszystko wykorzysta, zużyje i dopiero wtedy wyrzuci. Na dachu busa mocujemy 2 deski surfingowe,
liczymy, że będzie czas i warunki żeby trochę popływać. Kiedy ruszamy mamy poczucie, że nie brakuje nam nic i wszystko jest na swoim miejscu.
Pierwszy postój to Legzira Beach, 170 km od Agadiru, jedno z moich ulubionych miejsc w Maroko. Naturalnie wyżłobione przez wodę łuki skalne, czarują nas swoją magią za każdym razem, gdy tam jesteśmy.
I wreszcie, zupełnie nowa dla nas droga… ruszyliśmy w kierunku Sahary Zachodniej… pierwszy kontakt z ludnością lokalną zaliczyliśmy na stacji benzynowej, paliwo sporo tańsze niż po marokańskiej stronie ( ok. 2 PLN za litr). Tak to można żyć. Całą noc jechaliśmy, by o świcie przywitać się z pustynią. Nasz pierwszy cel Dahkla, około 1100 kilometrów przed nami. Chłopcy prowadzą kilka godzin po prawie pustej drodze, ciągle tylko prosto przed siebie. Rano naszym mocno zaspanym oczom ukazują się otaczające nas bezkresne pustkowia.
Czasem nie było tam po prostu nic na odcinku wielu kilometrów. W Dahkla spędzamy dzień, w końcu tyle o niej słyszeliśmy.
Bez łóżka i kąpieli z radością wskakujemy do chłodnego oceanu.
Jedziemy dalej przed siebie, żeby tylko dotrzeć przed nocą do granicy. Mijamy Zwrotnik Raka, dotykamy też stopami wielkich wydm.
Przed zachodem słońca ruszamy w stronę pierwszej granicy na naszej trasie, a gdzieś w pobliżu pierwszej lepszej stacji benzynowej rozstawiamy się pierwszy raz z nasza polową kuchnią. Tak stołują się blogerki modowe 😀
Granica to nie UE, pokazanie paszportu i stempelek. Niestety jest to kilka solidnych godzin czekania w kolejce. Nie spodziewaliśmy się, że będzie ich17… Dlatego na granicy zjawiamy się jak najwcześniej. Już o północy zajmujemy miejsce
w kolejce (wcale nie pierwsi!) i zastosowujemy taktyczny wariant strategii. Rozbijamy więc namioty, część ekipy śpi w aucie.
Kto miał lepiej? Noc na pustyni była potwornie zimna, do tego wiatr. Dlatego lepiej mieli Ci, którzy zostali w aucie.
Piach dosłownie wszędzie. Zaczynamy oswajać się z myślą, że łatwo nie będzie. Gotowanie śniadania pomiędzy samochodami zakończone połowicznym sukcesem. Wiece jak trudno jest zrobić jajecznice na wietrze wiejącym z prędkością 60 km
na godzinę? Ja wiem. Polegliśmy.
Po 17 godzinach czekania i nareszcie odprawa. Marokańska kontrola, zarówno celna jak i paszportowa odbyła się bezproblemowo, gładko i sprawnie. Natomiast o problemach, a w tym łapówkach sięgających nawet 500 euro, dopiero będziemy mieli przyjemność się przekonać.
MAURETANIA. NIE MA TU NIC.
Wjechaliśmy w pas ziemi niczyjej. Przerażające, smutne, przygnębiające. Można by tu nakręcić z powodzeniem nie jeden horror. Pierwsze 4 kilometry wyglądające jak pole bitwy. Wszędzie wraki, na wpół rozebrane samochody, znaki ostrzegające przed minami. Wskakujemy na dach naszego surf vana i z lekkim przerażeniem obserwujemy ten bałagan z góry. Tu zaczyna się “dzikość”. Przejazd przez ziemię niczyją nie jest łatwy. Nie ma tutaj drogi ani asfaltu. Do tego liczne koleiny krzyżują się i nie dają żadnej gwarancji przejazdu. Bierni lokalni mieszkańcy też nie pomogą wskazać drogi bo czekają tylko, aż się zakopiesz
w wydmach, żeby móc wydoić cię na 50 euro za pomoc. Welcome to Africa. Zaczepiamy się o hiszpańskiego tira i jedziemy za nim.
Na granicy o dziwo spotykamy mauretańskich pograniczników pracujących razem z Guardia Civil – hiszpańską policją. Budujące. Bo mauretańscy policjanci nie wzbudzają zaufania i niczym terroryści w kominiarkach patrzą na ciebie nieufnie. Bo o ile kontrola paszportowa przeszła bezproblemowo z niewielkim bakszyszem, celna przebiegła z nerwowym epizodem.
Baliśmy się znalezienia ukrytego alkoholu, bo nie można go oficjalnie wwozić do Mauretanii. Zamaskowani policjanci wpuszczają psa, który nerwowo biega po całym naszym busie. Kontrola skończyła się pozytywnie, ale te kilka minut w ich otoczeniu były bardzo nerwowe. Jedynie obecność przyjaznych hiszpańskich policjantów dodawała otuchy. Potem jeszcze ubezpieczenie na auto i 5 godzin formalności celnych gdzie udało się utargować tylko 20 euro rabatu. Nie było warto tyle czekać. Grupa potwierdzi.
Cała operacja przekroczania granicy zajęła nam 17 godzin. W końcu szczęśliwie ruszamy zadowoleni, że udało się to zrobić za dnia. Leżące niedaleko Nouadhibou, nie jest highlightem wyprawy, ale wizytę tam uważam za ciekawą lekcję architektury prowizorycznej. Wydawało mi się, że my Polacy, arcymistrzowie konstrukcji z blachy falistej, nie ustępujemy nikomu. Poza Mauretańczykami. Nocy tam nie spędzimy, wykąpaliśmy się w małym jeziorku na pustyni i ruszyliśmy dalej, byle do Nouakchott.
Co chwilę mijamy znaki ostrzegające o minach. Jak tu zrobić siku dalej niż za samochodem?
Niekończących się checkpointów ciąg dalszy, gdzie odruchowo wyciągamy przygotowane wcześniej, w kilkudziesięciu kopiach, fiszki. Policja sugeruje nam zjechać i zanocować obok nich, ale podejmujemy ryzyko, bo wizja nocy w prawdziwym łóżku
w Auberge Sahara, po kilku dniach w podróży, prysznic i WIFI zrobiła swoje. Na miejsce, umordowani, brudni, ale szczęśliwi, dotarliśmy przed północą. Z tego opisu można wywnioskować, że czekały na nas wielkie luksusy. To co widzicie na zdjęciach poniżej, dla nas faktycznie takim był. Nie ważne w jakiej łazience, ważne, że z prysznica leciała gorąca woda. Tak naprawdę,
było to jedno z ostatnich miejsc, gdzie mieliśmy z nią styczność. Każde łóżko, nie ważne jak wyglądało, każde jest milion razy wygodniejsze niż spanie w samochodzie. Więc na pytanie co czuliśmy widząc miejsce do spania, różniące się tak od standardów europejskich? Odpowiemy Wam, że czuliśmy się jak mega szczęściarze, którzy właśnie wygrali los na loterii. Mało tego, kilka tygodni później śpiąc na chodniku na dworcu w Dakarze, zmęczeni do granic możliwości, po 5 godzinnej podróży w ciasnej afrykańskiej taksóweczce,czuliśmy się jakbyśmy tą szóstkę w totolotka wygrali podwójnie. Happiness of traveling.
Rano okazało się, że konsulat jest tuż obok, więc złożyliśmy wnioski o wizy senegalskie. Z rumieńcami na twarzy ruszamy
w stronę legendarnej granicy z Senegalem. Czuć, że to Sahel. W oddali widać wydmy, ‘bezpańskie’ stada przechodzą drogę
w najmniej oczekiwanym momencie. Kóz i wołów na drodze jest więcej niż psów.
Miejscami drogę zasypuje piasek nawiany przez wiatr. Co jakiś czas mijamy przygotowane spychacze do odpiaszczania drogi. Mniej więcej na tym etapie konsolidacja naszej grupy osiągnęła apogeum. Po tylu dniach i 20 godzinach dziennie w jednym aucie, staliśmy się sobie bliscy, niczym uczestnicy Big Brothera. Żarty nam się wyostrzyły i widać było wyraźnie jak dobrze się ze sobą bawimy, co uwierzcie mi na 8m2 nie jest łatwe. Państwa miasta, pytanie czy wyzwanie (np zrobić pompki w samochodzie)
i przypominają nam się wszystkie gry z dzieciństwa.
Granice w Afryce zwykle otwarte są do godziny 18:00. Mieliśmy bardzo mały zapas czasu, a przed nami jeszcze wielka niewiadoma, czyli szukanie drogi na przejście graniczne w Diama. Mauretania ma z Senegalem dwa przejścia. Rosso, gdzie nie ma mostu i oprócz granicy jest jeszcze prom oraz Diama. Rosso to prawdziwy afrykański cyrk korupcyjny. Za wszelką cenę starałem się uniknąć tego przejścia, ale do Diama trafić nie łatwo. Nie ma znaków, a lokalni zapytani o drogę wskazują kierunek na Rosso. Po wnikliwym researchu miałem zdjęcie miejsca gdzie należy skręcić na 97 kilometrową pistę (droga gruntowa),
która prowadzi przez bagna i Park narodowy do granicy posterunków granicznych. Dziwnym trafem natknęliśmy się kilkadziesiąt kilometrów wcześniej na nową, szeroką drogę asfaltową, która niedaleko Keur Macene kończy się i zamienia w pistę, wielkie dziury na 30 kilometrowej grobli pośród bagien z których co chwila wyskakuje jakiś pumba (haha serio te małe dziki z grzywami jak nic przypominały postać z kreskówek). Nie będę opisywał co myślałem podczas jazdy 60 km/h po tych wybojach.
Było już po 18 kiedy dojechaliśmy do checkpointu policyjnego. To nie była granica, ale pozornie mili Policjanci zadzwonili na granicę, że jedziemy. Zadzwonili również do pewnego osobnika, który w mundurze kilkaset metrów dalej naciągnął nas na 50 euro kolejnej łapówki za wjazd na teren Parku Narodowego. Potem było ich wielu. Pomijając mundurowych był jeszcze osobnik od opłaty za most, osobnik z Gminy, szlabaniarz…i z 6 posterunków celnicy, policjanci, żandarmeria razy dwa bo przecież to granica dwóch krajów. Granica była zamknięta od 18, więc nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy korumpować. Problem pojawił
się dokładnie tak jak się tego spodziewałem. Celnicy senegalscy chcieli nam wystawić dokument na wjazd warunkowy tylko na 72 godziny i to z nakazem jazdy prosto do przejścia z Gambią w Farafeni. Nasz plan był inny: Dakar, Różowe Jezioro. Napięcie rośnie, celnik ściąga swojego szefa z Saint Louis sam boi się podjąć decyzję. Mija kolejna godzina, pojawia się szef, chwilę za nim taksówka. Pada propozycja, żeby zostawić busa na granicy, sami wjedziemy do Senegalu bez auta i rano taksówką wrócimy
na granice i dostaniemy auto. Propozycja z tych, podłóż się, a my z Ciebie wysssssiemy z każdego centa. Doskonale zdajemy sobie sprawę z faktu, że rano z busa nie zostałaby ani jedna śrubka. Dlatego absolutnie odmawiamy takiego “rozwiązania”.
Dzięki przytomności chłopaków żądamy wystawienia dokumentu tranzytowego na 72 godziny ze wszystkimi restrykcjami.
Wiemy, że do Dakaru i tak pojedziemy. Finalnie kończymy na 550 euro łapówki (!!!), bo przecież szef musiał w prywatnym czasie, prywatnym samochodem przyjechać w dzień, kiedy gra Liga Mistrzów. Więc zamiast siedzieć z żoną na kanapie ruszył tyłek i przyjechał nas “ratować” i 50 euro się po prostu należy. To nic, że na potwierdzeniu za przejazd widniała kwota 2500 CFRA, czyli jakieś 4,5 euro. Nas kosztowało to dokładnie 550 euro. Nie wiem co w czasie tych procedur działo się w głowach ekipy, która czekała na mnie
w busie, w mojej kipiało. To był najbardziej frustrujący moment wyprawy.
Widoku tej granicy nie chcielibyśmy już nigdy więcej oglądać.
A tak wyglądała nasz półka po przejechaniu tej drogi.
Po wjechaniu do Senegalu wszyscy poczuliśmy ulgę. Zmienił się też krajobraz, pojawiło się więcej miasteczek, wiosek, oświetlenie ulic, sklepiki i wreszcie zasięg 3G. I tu nie chodzi już nawet o maniakalne scrolowanie facebooka, czy instagrama. W takiej dziczy “kontakt” ze światem czasem bywa zbawienny. Nocujemy w Saint Louis w cudownym miejscu, znalezionym w internecie Zebra Bar klik, stworzonym przez Niemkę, Urszulę. Przyjeżdżamy nocą, dlatego dopiero rankiem, pośród bujnej senegalskiej roślinności, naszym oczom ukazuje się magiczna oaza ciszy i spokoju, a nad brzegiem biegają setki uroczych krabików.
Nie chciało nam się wyjeżdżać. Nazajutrz podziwiamy okolice z tarasu widokowego. Zebra Bar to piękna enklawa, gdzie zatrzymują się wszyscy podróżujący na południe Afryki. Senegalski MUST SEE. Teraz, po tej wizycie rozumiem dlaczego.
Lokalne środki lokomocji wyglądają m.in tak. BHP? Raczej nie.
Ruszamy w stronę Różowego Jeziora, które chciałem aby Skurka zobaczyła na swoje 30ste urodziny, bo bardzo o tym marzyła.
A przecież nie ma nic piękniejszego od spełniania czyiś marzeń. Jedziemy drogą krajową. Zaczynają się magiczne baobaby,
które uwielbiamy oglądać. Jest w nich coś komicznego, a jednocześnie dostojnego. Cudowne pra drzewa przypominają nam historię Stasia i Nel.
Naszym przysmakiem stają się owoce baobabu.
Gdzieś przy drodze widzimy sępa jedzącego padlinę. Zatrzymujemy się na zdjęcie a nad nami krąży jeszcze kilka. Natura, zwierzęta i rośliny robią w Afryce wielkie wrażenie. Widzisz na własne oczy rzeczy, które znasz z Animal Planet czy Travel Channel.
Nad Lac Rose dojeżdżamy tuż po zachodzie słońca. Śpimy nad brzegiem jeziora, w bungalowach. Wreszcie łóżko. Rano okazuje się, że nasze miejsce jest jeszcze piękniejsze niż nam się wydawało. To już tradycja, przyjeżdżamy nocą i dopiero rano miejsce nas oczarowuje swoim urokiem. Ale ku naszemu zdziwieniu poranne różowe jezioro wcale nie jest różowe. Dopiero, gdy wychodzi słońce i mocno je oświetla pojawia się różowy kolor. Niespotykany kolor spowodowany jest występowaniem sinic
i minerałów w tym miejscu.
W dodatku jezioro jest tak zasolone, że można swobodnie w nim dryfować. Martynka Lifein20kg
Siedzimy tam do południa czekając na dobre światło, żeby sfotografować jezioro. Bo przecież bez zdjęć się nie da:) Na twarzy Skurki widzę niesamowite szczęście, cieszyła się jak dziecko taplając się w tym swoim jeziorku, jak ktoś kto spełnia swoje wielkie marzenie. Nie zapomnę nigdy widoku jest promieniującej buźki. Nie ma przyjemniejszego uczucia niż spełniać marzenia bliskiej ci osobie. Po kąpieli Skurka przychodzi do nas z wielką kiścią bananowca, którego uparła się ze sobą zabrać.
Pakujemy, więc na dach busa wielką kiść bananów z kwiatem bananowca, wyglądającym jak ogon z Avatara. Skurka się uprała, że chce mieć więc mamy. Później się okaże, że będzie to przynęta na małpki złodziejki, które pookradają nas z tych bananów.
Dakar to wielkie miasto z ogromnymi korkami, dlatego warto wybrać płatną autostradę, aby wjechać do centrum. Nam zajęło około godziny dojechanie do przystani promowej na wyspę niewolników – Ngore. Bardzo klimatyczna wyspa pełna kolonialnych budynków. W drodze powrotnej stajemy się atrakcją całego promu.
Ani w Senegalu ani w Gambii nie zanotowano przypadków Eboli, ale ze względu na epidemię, która występuje w sąsiednich krajach, miasta są rozklejone prewencyjnymi plakatami.
Na prom, jako biali turyści zostajemy wpuszczeni bez kolejki. Dziwne uczucie. Na statku jesteśmy “maskotkami”. Nastolatki
w szkolnych mundurkach przeszczęśliwe widząc białych ludzi obfotografują się z nami. Niedaleko portu jest stacja benzynowa
i supermarket portugalskiej sieci Dia, w którym znajduje wszystko to co strudzonemu podróżnikowi może być potrzebne.
Jest też portugalski pasztet z sardynek – mój ulubiony, alkohol i jedzenie też jest. Mamy więc komplet. Dakar ma kilka naprawdę uroczych zaułków, poznaliśmy jeden na dworcu autobusowym śpiąc w drodze do Polski na chodniku. To też bardzo smakuje. Uwierzcie. W Dakarze poznaliśmy wielu niezwykłych ludzi. Abdoulaye, który parzy najlepszą organiczną kawę w Dakarze (www.cafeatlanticdakar.blogspot.com), ten człowiek po 11 latach w Kalifornii wrócił do kraju i prowadzi swój mały business.
Dosłownie kilkaset metrów dalej, tuż obok Ambasady USA jest przystań rybacka i doskonałe owoce morza. Ostrygi za 11 złotych za 12 sztuk, mule niewiele droższe, gambasy, jeżowce wszystko w śmiesznych cenach od 8-20 złotych.
Uciekliśmy z Dakaru na noc poza miasto, żeby rano nie musieć tracić czasu na wyjazd z tego wiecznie zakorkowanego miejsca. Plan był doskonały, trafiamy do pensjonatu, wieczorem jemy niesamowicie dobrą kolację przygotowaną wspólnie przez wszystkich. Wino, komary i kolejna noc w łóżku. Kolejny perfect Day.
Budzenie się rano, ze świadomością, że do przejechania masz dzisiaj tylko 300-400 kilometrów powoduje, że uśmiechasz się
do siebie. Po 3000 kilometrów przez Afrykę to naprawdę robi różnicę.
Kolejny przystanek w Parku Narodowym Bandia, mogliśmy wjechać i krążyć swobodnie między dzikimi zwierzętami, na koniec małpy złodziejki podkradły nam kilka bananów z dachu. Czyż może być lepiej? A banany jeszcze znajdą swoją historię.
Takiej Afryki właśnie szukaliśmy.
Potem jest jeszcze lepiej. Popołudniowe światło nadaje temu odcinkowi jakiegoś mistycznego wyrazu. Tuż przed zachodem słońca przejeżdżamy granicę i wjeżdżamy do Gambii.
Solinasy – czyli odzyskiwanie soli morskiej przez odparowywanie wody pod wpływem słońca.
Tym razem granica była miłym doświadczeniem. Gambijscy policjanci są bardzo gadatliwi, wymieniliśmy facebooki i zadowoleni ruszyliśmy w stronę Jinack Island. Trafiliśmy na moment opuszczenia flagi gambijskiej i odegrania hymnu. Zostaliśmy upomnieni, że w trakcie hymnu nie wolno się ruszać, rozmawiać i trzeba zostać w miejscu w którym się aktualnie stało. Tak, zrobiliśmy.
Kiedy po kilkunastu kilometrach w wielkiej euforii, uradowani jechaliśmy po piaszczystej drodze nasz busik nagle stanął. Zakopaliśmy się w piachu po pachy i zrozumieliśmy, że euforia nie była dobrym doradcą. To był taki mały test osobowości ekipy. Ponieważ większość postanowiła uczcić, zakrapiając alkoholem, fakt, że tak bez problemowo udało się przejść przez granicę,
chętnych do odkopywania auta było brak. A w ciemnościach, afrykańskim lesie pomocy było szukać na próżno. W oddali słychać było fale, ocean, dźwięk bassu niesiony po wodzie. Tam odbywała się jakaś impreza, a my choć byliśmy tak blisko nie mogliśmy tam dotrzeć. Karma. Przy pomocy naszej łopaty do śniegu (!), rąk, klucza do kół dzielnie wykopaliśmy auto. To było kilka godzin ciężkiej zespołowej pracy, która scementowała nasza busikową rodzinę. Około 5 ranem, po całonocnym kopaniu, wycieńczeni, bardzo brudni, dotarliśmy do promu w Barra. Tam ustawiliśmy się w kolejce i doczekaliśmy do rana śpiąc gdzie popadnie.
Ranek to kolejny korupcyjny cyrk. Okazuje się, że auta za nami stoją od 3 dni, żeby dostać się na prom. Żeby wjechać musimy płacić, więc potulnie płacimy. Powiem szczerze, że wtedy byłem już bezbronny. Brudny, zmęczony, zniechęcony. Gdyby ktoś kazał mi dopłacić 100 euro to dałbym 100 euro. Po opłaceniu niezliczonej ilości pośredników, naciągaczy, wartowników, bileterów i nawet innych kierowców wreszcie wpuścili nas na drugi prom tego dnia. Na promie, jak to na promach w Afryce, zero BHP. Prom “lekko” przeładowany z ludzi siedzącymi wszędzie z kogutami pod pachą.
Gambijska kobieta, matka wielozadaniowa.
Jak prawie przez całą nasza wyprawę byliśmy jedynymi białymi w pobliżu. My byliśmy atrakcją dla nich, oni dla nas. Pełna symbioza. Podróż na promie spędziliśmy na dachu busa chłonąc afrykańskie powietrze. Godzinę po zjechaniu z promu byliśmy już w naszym nowym “domku”. Gambia od razu sprawiła dobre wrażenie, choć jest tam na pewno biedniej niż w sąsiednim Senegalu. Kraj nie jest tak rozwinięty i w dużej mierze funkcjonuje dzięki pomocy z zewnątrz. Czy to unijnej, czy to bratniej pomocy bogatych krajów muzułmańskich. Ale mimo biedy ludzie są uśmiechnięci, bardzo otwarci i kontaktowi. To taka Jamajka w pigułce, masz tu wszystko co na Karaibach. Wady i zalety. Jest reggae i Bob Marley czczony z boskim niemalże namaszczeniem. To kraj kontrastów i paradoksów, któremu warto dać szansę.
Zobacz co nas jeszcze spotkało.
Szalenie miło jest nam poinformować, że patronat nad wyprawą objęło :
Portal my3miasto
PLAYLISTA BALI VIBES