AZTORIN KILIMANJARO EXPEDIDTION 2015 – HOW WE DID IT!
Szczęście niejedno ma imię. Dziś wiem i potrafię się z tego cieszyć. Bardzo doceniam, że życie daje mi takie możliwości. Patrzę na zdjęcia, nasze roześmiane buzie i próbuję sobie przypomnieć ten trud, wysiłek i brud. Na zdjęciach niezwykle trudno to dostrzec. Pomyślicie sobie pewnie… czego ona chce? Wygląda na łatwe. Wszędzie się uśmiecha. Owszem, ale tylko na zdjęciach. Pierwsze dni po wyprawie w ogóle nie chciałam do niej wracać, nawet myślami. Ale chyba zawsze przy tak wielkich emocjach jak te, trzeba chwili, by złapać oddech i nabrać dystansu.
Wiem, że na tę relację czekacie z niecierpliwością i ja też już nie mogłam się doczekać, kiedy Wam ją opowiem. Dzisiaj to nie będzie zwykły post, ale prawdopodobniej najważniejszy w całej historii mojego bloga. W sumie mogłabym to nazwać nawet powieścią. Podczas pisania i przepisywania notatek mówiłam przyjaciółce, że piszę go już prawie tydzień i ma ponad 10 stron (finalnie chyba z 14). Zaśmiała się i powiedziała „ kto to będzie czytał?”. Ale ja wiem, że są wśród Was osoby, które przeczytają jednym tchem. Łatwo i szybko nie będzie, więc zagospodarujcie sobie niemałą chwilkę. Nie będzie to zwykła opowieść i zwykła relacja z przebiegu sytuacji. Nie będzie to wpis, jak wcześniej myślałam, wpis o spełnianiu swoich marzeń, ale przede wszystkim o pokonywaniu własnych słabości. Jak już wiecie lekcja mojej wielkiej pokory i nauki, że nie wszystko jest dla każdego. I może te góry też niekoniecznie dla mnie? Może marzenia powinny być szyte na miarę? A może nie. A może trzeba mierzyć wysoko ( nawet jeśli mowa o prawie 6 tys. metrów) i przesuwać swój własny horyzont?
W trakcie pisania tekstu czytałam kilka relacji, tych bardziej doświadczonych ode mnie. Wszędzie tylko: jaki to banał, to taka prosta góra, na którą może wejść każdy. Alpiniści i himalaiści na każdym kroku podkreślają, że komercyjne wejścia np. na Everest to już nie alpinizm, tylko turystyka i narzekają, jak tam tłoczno. Szybko zamykam takie strony i zastanawiam się, co w tym złego? Każdy do góry ma takie samo prawo. I jeśli jeden z nich trafi tu na mój wpis pewnie będzie czytał i się podśmiechiwał, tak samo, jak robią to ci wszyscy pro – biegacze czytając np. mój artykuł dotyczący biegu w Gambii. Bo wyobraźcie sobie, że to właśnie w tej grupie, prawdziwych sportowców z krwi i kości, z profesjonalnymi zegarkami i z ogromną wiedzą teoretyczną, ale życiówkami często gorszymi od moich, mam najwięcej hejterów. I wtedy przypominam sobie, a w zasadzie nawet nie muszę przypominać bo to doskonale wiem, że mam Was – moich kochanych czytelników, którzy tak strasznie mi kibicują w każdym momencie mojego życia. Nie tylko podczas tej wyprawy, dla których wiedziałam, że muszę wejść i zdobyć szczyt, żeby mieć tu co Wam opowiedzieć, dla których każda z tych informacji jest niezwykle cenna, bo pisana przez osobę taką, jak Wy. Niezwykłe marzenia zwykłej dziewczyny. Jeśli ja zdobyłam Kilimandżaro, to i każda, każdy z Was prędzej czy później może to zrobić. Choć cel może być zupełnie inny, a ten wpis może być tylko jakimś tam motywatorem do działania. Czego oczywiście życzę Wam z całego serca, żeby każde Wasze cele, te małe, ale przede wszystkim te DUŻE, mierzone wysoko, spełniały się i były realizowane. Ciesz się małymi rzeczami, ale sięgaj też po te duże.
Ale od początku. Jak się przygotowaliśmy do wyprawy i co zabraliśmy, mogliście przeczytać < TUTAJ> : A w RADIO CZWÓRKA , dodatkowo możecie posłuchać tych opowieści tutaj.
Jak wiecie, wybieramy Machame Route (czyli inaczej Whiskey Route), która uważana jest za najtrudniejszą technicznie, w porównaniu do drogi Marangu (Coca Cola Route, najłatwiejsza i najbardziej popularna droga), Machame daje większe możliwość aklimatyzacji oraz ma najkrótszy odcinek ataku szczytowego (serio? :P) i jest dużo bardziej malownicza.
DZIEŃ1 – Moshi – Machame Gate (1640 m n.p.m.)
Prognozowany czas trekkingu: około 6 godzin, dystans 11 kilometrów, różnica wysokości 1210 m.
Z naszego hotelu w Moshi (do którego dzień wcześniej jechaliśmy ciasnym autobusem ponad 13 godzin) do biura organizatora naszej wyprawy, ruszamy terenówkami w około dwugodzinną drogę do „Bram Kilimandżaro” – Machame Gate . Terenówka prezentuje się niezwykle fotogenicznie. Bo tak wtedy jeszcze myślę o zdjęciach. Zatem zaczynamy naszą AZTORIN KILIMANJARO EXPEDITION.
Jadąc, gdzieś tam między drzewami miga mi w oddali moje wielkie marzenie. Patrzę na górę i wiecie co wtedy pomyślałam? Cholera to takie wielkie? Na miejscu u bram Kilimandżaro poznajemy naszą ekipę : dwóch przewodników-opiekunów Samson i Gregory. Wspominałam Wam już o tym, że przewodnik nie jest typowym panem „oprowadzającym” , bo to trochę taki twój górski partner, Anioł Stróż, który mówi Ci co masz kiedy robić, kiedy spać, ile pić, jak oddychać. A w końcowych etapach wyprawy, gdy ty nie masz już siły na cokolwiek, to on podaje ci wodę, zapina kurtkę czy zakłada kaptur. Ufasz mu bezgranicznie, bo nie masz ani siły, ani wiedzy, co robić dalej. To on, w przeciwieństwie do ciebie, wie co właśnie dzieje się z Twoim organizmem. W naszej ekipie jest jeszcze 6 szerpów- tragarzy. O ciężarze tego słowa mamy się dopiero przekonać. Do dziś nie mam pojęcia jak to robili, że opuszczali obóz na długo po naszym wyjściu, a gdy docieraliśmy do niego, oni już tam byli. Nie dość, że nosząc na plecach i głowach nasz cały dobytek i zakwaterowanie, to jeszcze nasze namioty były rozstawione, a kolacja ugotowana. To im tak naprawdę należy się największy szacunek i niejednokrotnie będę to jeszcze powtarzać.
W Machame Gate załatwiamy pozwolenie na wejście na szczyt i rozpoczynamy trekking drogą Machame , potocznie zwaną „Whisky Road”. Dokonujemy ostatniego sprawdzenia, czy wszystko jest. Po rejestracji w bramie parku i otrzymaniu pozwolenia na wejście przed samym startem, a czekało nas ok. 11 km trekkingu, które mieliśmy pokonać w ok. 6 godzin.
Nasze uśmiechy… takie naiwne. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego co nas czeka.
Gregory, jeden z przewodników pyta nas o bidony na wodę. Nie mam pojęcia, jak mogliśmy o tym zapomnieć, ale nie mamy ich ze sobą. A może myśleliśmy, że je dostaniemy? Zresztą, jak się potem okazuje potrzeba nam ich ok 6. Dzienny przydział wody to ok 3-4 litry na głowę. Plastikowy bidon u bram Kili kosztuje nas dodatkowe 10$ za sztukę (!!!), camel bag zaś 20$. To nic, że dostajemy używany i dziurawy. Do tego ja nie mam ciepłych rękawiczek ( no cóż, nigdzie nie udało mi się ich kupić przed wyjazdem) dlatego wypożyczam używane, za uwaga: kolejne 20$ za 6 dni. Drobne zakupy gapowiczów, kosztują nasz 80$. Ale czym to jest w skali tego co nas czeka. Rękawiczki i woda ratują nam przecież życie. Na miejscu widzę kilkudziesięciu szerpów czekających już na swoje grupy, grupy ludzi czekających, jak pod Kasprowym. Poznajemy też czwórkę Polaków, których doświadczenie górskie okazje się dużo większe niż nasze: topienie śniegu do picia na Mont Blanc
i te sprawy. Cóż taka Skurka może o tym wiedzieć.
Dostajemy naszego pierwszego papierowego lunch boxa. Miło. Otwieramy, a tam cuda- niewidy. Ciasteczka wymieszane ze zgniecioną kanapką z margaryną, skrzydełko kurczaka, prawie surowe frytki i kilka innych specjałów. Jem nie narzekając, myśląc, że to moje ostatnie otarcie się o luksus.
Ale się zdziwię. Na wysokości ponad 4 tys. metrów dostajemy nawet arbuza (wtf? Po co komu arbuz w górach, kto się tak męczył, żeby go tam wnieść?) Idziemy w górę ku przygodzie! Jeszcze tylko ważenie się. Moja waga razem z całym ekwipunkiem pokazuje 70kg 😐 Dużo… okazuje się, za dużo. Ale startujemy.
Jak głosi hasło Carex’a, partnera naszej wyprawy #wszystkomożesz , więc i ja tym tropem idę. Naklejki z tym hashtagiem rozklejam sobie wszędzie. Tak, żeby przypadkiem nie zapomnieć. Mój Aztorin pokazuje godzinę 14:00, gdy wyruszamy. Późno!
PIERWSZY ETAP
Zaczynamy treking po lesie, a w zasadzie przez gęstą, afrykańską dżungle. Przedzierać i żōwać maczet nie musimy, bo jest droga. Nie wielkie przewyższenie. Idziemy i czujemy się jakbyśmy szli po polskim lesie. „Tylko” zwisające liany, gigantyczne paprocie i palmy i skrzeczące w drzewach białe, długowłose małpy, przypominają nam,że jesteśmy w Tanzanii. Mamy przykaz pić dużo, nawet bardzo. 3-4 litry na głowę. Podczas 6 godzinnego trekingu, policzyłam byłam 14 razy w „toalecie”. Ale tak trzeba. Nasze przepełnione plecaki (mam w nich WSZYSTKO potrzebne do wyprawy, sprzęt całe ubranie) ciążą nam z każdym krokiem. Jeszcze nie wiemy, że możemy oddać wszystko co „ciężkie” i nie potrzebne w danej chwili naszym tragarzom. Nie wiemy, albo może nie chcemy? Że duma, że ambicja, że dam radę… Zawsze chce Wam dać możliwie jak najbardziej precyzyjną odpowiedź na to jak w danym momencie się czułam. Bo „ciężko” to pojęcie niezwykle względne i może oznaczać tyle co „boże jak mi ciężko, bo jestem zmęczona po całym dniu pracy”, a może też oznaczać to tyle co napełnienie plecaka najcięższymi książkami i wchodzenie i schodzenie z nim z 10 piętra…i tak przez 6 godzin. Dokładnie do tego mogę to porównać.
Widzicie mój plecak? Dla mnie waży tonę. Ale też dlatego, że jest źle ustawiony. Szelki są za długie, plecak opada na pośladki. Gdy Gregory dostosowuje długość szelek do mojego wzrostu i plecak ląduje na poprawnej wysokości, czyli dużo wyżej, mam wrażenie, że plecak waży połowę mniej. Jestem w szoku, jak taki mały szczegół, może zmienić tak wiele i bardzo ułatwić trekking.
Niewskazane jest pytać co 15 minut przewodników, czy daleko jeszcze. Ale nie ukrywam, że pytanie to pada nad wyraz często. Do naszego pierwszego campu (obozowiska), gdzie w namiotach śpią wszyscy inni rządni zdobycia dachu Afryki, dochodzimy, gdy już się prawie ściemnia. Wyruszyliśmy ok. godz 14, czyli bardzo późno. Każdy kolejny dzień będziemy zaczynać ok godz. 5:30 a wymarsz z obozu będzie max o 9. Idziemy, jesteśmy już tak zmęczeni, że z wywieszonymi jęzorami, opierając się o nasze kijki trekkingowe próbujemy złapać oddech.Z krzaków wychodzi jakaś Azjatka i patrząc na nas z wielkim zdziwieniem tłumaczy, że „przecież obóz jest 2 minuty stąd” . Nie mamy siły . Najchętniej zostalibyśmy te 2 minuty od obozu i już się stamtąd nie ruszali. Zapomniałam jeszcze dodać, może to nazbyt intymny szczegół, ale z racji tego, że i tak 95% z Was, które to przeczytacie to kobiety, z całego tego przed wyprawowego stresu,w dzień wyprawy dostaję okres. (!!!) Wam jako kobietom, chyba nie muszę tłumaczyć, że sprawy się dodatkowo komplikują. W niczym to nie pomoże, a jak może utrudnić. Ale przecież siła jest kobietą! Nie, nie będę przejmować się takimi „pierdołami”. Na miejscu czekamy jeszcze w kolejce do podpisów. Na każdym etapie wspinaczki, w każdym campie czeka na Ciebie wielka księga, w której musisz się „zameldować”. Jest gruba, nazwisk tysiące, wszak rocznie na Kili wchodzi 50 tys. ludzi. Polaków niewielu. Tak naprawdę miga nam tylko kilka nazwisk. Podpisuję się, w rubryce „occupation” dumnie wpisuje „fashion blogger”. Ciekawe, czy jestem pierwszą „szafiarką” na tym szczycie. No mam nadzieję!
„Pędzimy” do namiotu. Nasz dom na najbliższy tydzień. Dostajemy od Hassana (naszego kucharza) miskę wody i kawałek szarego mydełka. To jest nasza łazienka. Dobrze, że mamy ze sobą zapas Carexów (żeli antybakteryjnych) i nawilżających chusteczek. To pozwala nam „przetrwać” w czystości. Cokolwiek to znaczy. Szybka toaleta, przebranie w ciepłe, czyste (jeszcze takie wtedy mieliśmy rzeczy) i oczekiwanie na ciepły posiłek. Wcześniej zastanawiałam się po co tacy kucharze w górach, przecież sami sobie możemy ugotować. Teraz płakałabym, gdyby ich nie było. Kto by miał jeszcze siły przygotować sobie coś pożywnego do jedzenia? W pierwszej kolejności dostajemy prawie ekspresowo ciepły popcorn (!!!) wow! i herbatę.
Podczas drogi pożywialiśmy się batonami energetycznymi. Kolacje jemy z prawdziwym smakiem (jedzenie jest naprawdę spoko, pięknie ułożone na tacy, metalowe sztućce. Na koniec, po obfitym dwudaniowym posiłku, z przystawką w postaci popcornu dopycham się chlebem tostowym z masłem orzechowym, który posypuje obficie cukrem !!! Przysięgam, ręka sama mi po ten cukier idzie (!!!) Cały czas dźwięczą mi w głowie słowa Gregorego: „jedzcie dużo, za kilka dni stracicie apetyt. Trzy rzeczy, które będą się dla nas liczyć : dużo pić, jeść i długo się regenerować. Śpimy minimum po 10 godzin w ciągu dnia. Zasypiamy na naszych matach ok 20:30. Gregory instruuje nas również, żebyśmy do spania ubrali się ciepło. Jeśli będzie nam zimno, nie zaśniemy. Gdy nie będziemy spać nie zregenerujemy się na następny dzień. Żeby nie zmarznąć przykrywamy się dodatkowo szeleszczącym kocem termicznym. Jest OK.
DAY 2 Machame Hut (2850 m n.p.m.) – Shira Hut (3810 m n.p.m.)
Przewidywany czas trekkingu: około 6 godzin, dystans 5 kilometrów, różnica wysokości 960 m.
Pobudka ok 5:30. Budzę się przed naszym budzikiem, czyli przed Hassanem, który przychodzi zawsze z uśmiechem z dodatkiem gorącej herbaty, mówiąc bardzo przyjaźnie „Good morning Anna” . Poza Karibu i „more?” nie słyszę przez ten tydzień chyba od niego nic innego. Przez całą noc myślę oczywiście o toalecie, ale kto by się wykopywał z tego kokonu w to zimno. Poranek to jedyny czas, kiedy mam siły na notatki. Po trekkingu nie myślisz o niczym innym, jak tylko o śnie. Budzę się rano pognieciona, wypełzam z namiotu i próbuję przedostać się w jakieś krzaczki. Przyglądam się “życiu obozowemu”.
Już wtedy jestem przerażona i oczywiście gdzieś tam sobie po cichu szlocham, żeby tylko M. nie widział. Jedyna myśl, która przychodzi mi do głowy „boże, jak było tak ciężko pierwszego dnia,
to co dopiero nas czeka?!” Dla mnie, osoby, która przeraźliwie boi się zimna, wstawanie o tak wczesnej godzinie już jest pierwszą poważną trudnością. Na szczęście, widok uśmiechniętego Marka, który mówi, że się wyspał i, że jest okey przynosi ulgę i dodaje energii. Bo pierwszego dnia słuchałam tylko : „ to wszystko w imię miłości”. Za to drugiego i trzeciego już klął pod nosem: „po co mi to było?!”. Bo to nie jego marzenie. Tak naprawdę, oprócz przygody i ekscytacji przed „nowym” nie do końca go to kręciło. On tylko chciał towarzyszyć mi w realizacji mojego marzenia. I mimo tego, że w późniejszych dniach momentami ciężko było z nim wytrzymać, mimo że radził sobie gorzej ode mnie i raczej to ja musiałam się nim zająć niż odwrotnie, to świadomość tego,że był obok dodawała największej otuchy. Poranna toaleta, śniadanie na które dostajemy ciepłą zupę, żeby rozgrzać organizm. Chcę ją pić, chcę bardzo. Ale smakuje jak klej to tapet i nijak nie mogę się do niej zmusić. Dodaję cukru, dodaję masła orzechowego. Niestety, nie pomaga.
Pakujemy się, już mądrzejsi o radę naszych „gajdów” : „dajcie nam wszystko, czego nie potrzebujecie”. Dumę i ambicję chowam do jednej z kieszonek plecaka i przekazuję im wszystko to, co może ważyć więcej niż 20 deko. Idziemy. To już nie jest tylko prosta droga, ale napotykamy skały, jest lekka wspinaczka. Słońce świeci, grzeje nas mocno. Drugi dzień jest dla mnie dniem najłatwiejszym, mimo tego, że zaczynają się już skały i drobna wspinaczka. Mam siłę, by iść jak najszybciej do przodu.
Ale chłopaki co chwilę powtarzają „pole, pole”, które doskonale pamiętam z książki Martyny Wojciechowskiej. Co oznacza tyle co „pomalutku, pomalutku”. Bo w górach, na takich wysokościach dochodzi się pomalutku do celu. Pomaga to tak ważnej tam aklimatyzacji.Nie chcę się zatrzymywać za często, bo to zabiera mi cenną energię, Marek za to, tych częstych przystanków bardzo potrzebuje. Widzę, że ma już kryzys. Jest mu ciężko i ledwo zipie. Cóż, gdyby biegał ze mną w maratonach…hihi. Oczywiście nie mówię tego głośno.
Potrzebuje się zatrzymywać i robić dłuższe, niż mi są potrzebne, przerwy. Jest ciepło, ale podczas tych przerw „stygnę”. Chcę iść, ale wtedy Marek nazywa mnie egoistką . Gdy nie patrzy, przekładam wszystkie ciężkie rzeczy do swojego plecaka, żeby było mu lżej i gdzieś tam sobie w głowie myślę „ty niewdzięczniku, ja Ci niosę i podaję wodę, a ty mnie nazywasz egoistką!” Tak, tak, to o moim już mężu mowa. O tym z pięknego obrazka 🙂 Ale w górach nie zawsze jest tak pięknie i kolorowo. To ekstremalne doświadczenie. Góry weryfikują wszystko. Odzywają się w Twoim partnerze cechy ,o których istnieniu nie zawsze chciałbyś wiedzieć. W życiu nie zawsze zatem jest, jak w filmiku Calvina Kleina 🙂 „Keep calm” myślę sobie..Plecak jest sporo cięższy, ale mam siłę , więc to nie problem Cały czas nie mogę wyjść z podziwu i jednocześnie przerażania, jak wiele na swoich głowach (dosłownie) noszą porterzy czyli tragarze.
Gdy dochodzimy do drugiego campu SHIRA CAMP po ok 7 godz. przechodząc 15 km na wysokość 3800 m, słońce rozpościera się nad obozowiskiem. Mając jeszcze trochę siły wykorzystuję ten moment na dokumentacje fotograficzną miejsca. A jesteśmy już w „chmurach”. Widok jest niesamowity, po drugiej zaś stronie spogląda na nas Kili.
Czekając na kolację idę jeszcze podpisać się w księdze drugiego campu, sama muszę podrobić podpis M. Hassan przynosi kolację ,ale mogę zjeść ją tylko oczami. Marzę o tym, żeby ktoś najpierw przeżuł jedzenie a potem dopiero mi je podał, bo nie mam za bardzo na to sama siły. Ale jest dobrze.
Przynajmniej u mnie. Wprawdzie głowę zaczyna pomału mi już ściskać imadło. Marek budzi się, trochę rozmawiamy, jest padnięty i z przerażeniem pyta się mnie „ skarbusiu, co z nami teraz będzie?”. Ocho, widzę, że nie jest dobrze i jako ta silniejsza płeć (hehe) muszę dodać mu otuchy. Więc każę jeść. Chcemy zasnąć, bo pamiętamy słowa Gregorego „regeneracja jest najważniejsza, to Wasz klucz do sukcesu”. Dookoła w obozowisku jest jednak bardzo gwarno, co trochę mnie irytuje. Amerykanom rozstawia się niemalże świetlice w namiotach, mają dywany, mają krzesła i stoliki, którzy ci biedni szerpowie muszą wspinając się tachać na głowach. Po cholerę komuś krzesło na Kilimandżaro?! Nie mogę tego zrozumieć. Gregory opowiada nam również, jak to Francuzi kiedyś zażyczyli sobie, żeby wnosić im prysznic. Oczywiście z podgrzewaną ciepła wodą. Nie mamy ani siły, ani ochoty integrować się z nikim. W ciągu dnia widzimy też. jak na byle jaki postój rozstawiają im namiocik z przenośną toaletą. Nie mówię tego absolutnie z zazdrości, że skoro oni płacą słono za to, to mają takie wygody i luksusy. Absolutnie. Po prostu zachodzę głowę, po co to komu przy takiej wyprawie. Kochamy ludzi i obcujemy z nimi z przyjemnością na co dzień. Ale w górach nie mamy ochoty (przynajmniej ja) rozmawiać z innymi. Czasem na szlaku przechodzi jakiś szerpa z radyjkiem, które mnie wyjątkowo irytuje. Albo mijamy naszych rodaków, którzy też dosyć głośno dyskutują. Uciekam od nich, albo daję się wyprzedzić. Bo ja potrzebuję w górach totalnej ciszy. Idę spać ok 20:30, Marek śpi już od 19, chociaż mija chyba ponad godzina, zanim udaje mi się zasnąć.
Wyobrażacie sobie zasypiać w “chmurkach”?
DAY3 Shira Hut (3810 m n.p.m.) – Barranco Campsite (3976 m n.p.m.)
Trzeci dzień to dzień ścisłej aklimatyzacji.
Przewidywany czas trekkingu: około 7godzin, dystans 11 kilometrów, różnica wysokości 1066 m.
Budzę się, tak samo, jak codziennie o 5:30 „pukaniem” Hassana do namiotu. I kolejny dzień jem klej do tapet.Tak o to wygląda moje “szczęście” rano.
Dodatkowo dostaję już drugi dzień awokado, co też uważam za element zbędny w górskim jadłospisie. Za to jest tak mięciutkie, że chyba nigdy pyszniejszego nie jadłam. Gdy przynosi mi miskę z gorącą wodą i wkładam do niej rękę jestem w szoku. Zamiast mojej dłoni w misce moczą się jakieś serdelki! Nigdy w życiu nie miałam tak spuchniętych dłoni. Dlaczego na początku wspominałam Wam, że pierwszego dnia byłam chyba z 15 razy w toalecie? Teraz jestem w niej zaledwie kilka razy w ciągu całej doby, pijąc tyle samo, ponad 4 litry płynów. Woda, którą wnosili porterzy z „dołu” już się skończyła. Teraz pijemy już wodę z rzeki (strumienia górskiego).
Codzienna “toaleta” i moja spuchnięta (!!!) twarz.
A pić, jak wiecie trzeba dużo – 3,4-dziennie, bo dzięki temu lepiej znosi się wysokość i problemy związane z chorobą wysokościową. Góra niby tak łatwa, ale co roku umiera tu kilka osób. To ci, którzy chcą wejść za wszelką cenę lekceważąc objawy choroby wysokościowej prowadzące w skrajnych przypadkach do obrzęku płuc i mózgu. Na wysokości 5800 m. n. p. m. w porównaniu z poziomem morza jest tylko 49% tlenu. Tego dnia biorę wszystko, co ciężkie już tylko do siebie, nasze lunch boxy i bidony z 2 litrami wody. Plan na dziś to dojść najpierw do Lava Tower położonej na wysokości 4650 m.n.p.m przez 11 km, co ma zająć nam ok. 7 godzin. Na szczycie zjeść lunch i potem zejść 9km w dół na wysokość 4000 m.n.p.m do Barafu Camp.
Dotychczas zawsze towarzyszy nam słońce. Tym razem zachodzi, opada mgła i robi się jakby chłodniej. Zaczyna się fascynująca roślinność. Imadło na mojej głowie próbuje ścisnąć je o oczko bardziej. Oczywiście cały czas posiłkuje się różnymi lekami przeciwbólowymi. Ale czy ja wiem, czy one działają? Lunchu prawie nie tykam. Odbiera mi apetyt, chyba nawet przysypiam na chwilę.
Dochodzimy do obozu i dzisiaj jakby mamy trochę więcej siły. Tradycyjny wpis, w kolejnym, już trzecim campie. #wszystkomożesz i do przodu!
Z naszą kolacją postanawiamy odświętnie wyjść poza namiot. Zaskoczeniem na naszej kolacji jest arbuz. Ale radość.
Niestety, apetyt opuścił mnie już w ciągu dnia. Nie zjadam prawie nic, jedynie jestem w stanie wlać w siebie płyny : zupę i herbatę. Jesteśmy już w chmurach, ten widok znowu nas zachwyca. Jesteśmy świadkami ekspresowego wręcz wschodu księżyca zza gór. Kili patrzy na nas jeszcze bardzo łagodnie. Zasypiamy osłonięci przez górę, tradycyjnie ok 20, żeby mieć te 10 godzin snu.
DAY 4 Barranco Campsite (3976 m n.p.m.) – Barafu Camp (4673 m n.p.m.)
Po dotarciu do obozu czas na odpoczynek i zebranie sił na atak szczytowy.
Przewidywany czas trekkingu: około 10 godzin, dystans 9 kilometrów, różnica wysokości 697 m.
Rano coś bardzo się grzebiemy, wychodzimy później niż normalnie czyli prawie po 9. Wykorzystuje siły na zgranie zdjęć i szybkie notatki.
Dziś czeka nas ciężki dzień. Patrzymy na prawie pionową ścianę i widzimy na niej kolorowe kropeczki. To inne ekipy. Jesteśmy w szoku, że i my będziemy tamtędy szli.
Duże, wolniejsze ekipy wychodzą przed nami. My, jako jedni z ostatnich, bo i tak potem w trasie się wszyscy równamy. Tutaj trzeba się już wspinać. Wprawdzie nie używamy ani raków ani lin, ale rąk do „włażenia” już tak. Jest jedno miejsce, które nazywa się Kissing Stone. Miejsce na jedną stopę, przechodzisz nad urwiskiem „całując” , a raczej jakby obejmując tę skałę. I nie ma tam żadnych zabezpieczeń. Jest urwisko. Ja nie wiem, jak tam sobie radzą mniej „zwinni” uczestnicy wypraw. O siebie się nie boję , ale czy pamiętacie, że z nami ciągle idą dziesiątki tragarzy niosących całe dobytki na swoich plecach i głowach? Do dziś nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak oni to robili.
Gdy było jeszcze gorąco, szli jak w jakimś transie, zamknięte oczy, lejący się pot. Wszyscy już śmierdzimy. Ten smród jest czasem nie do wytrzymania. Fizjologia jest nieubłagana. Robimy sobie dyspensę od bekania, mlaskania czy puszczania bączków (o boże, nie wierzę, że to napisałam,, hehe). Trzeciego dnia leżę w namiocie i wydaje mi się, że obok mnie leży worek ziemniaków z piwnicy u babci. A nie. To mój chłopak. Po 3. dniu nie mam już nawet siły myć zębów. Jedynym zbawieniem dla naszej czystości są Carexy i nawilżające chusteczki. Nasz plan na dziś to dojść do 4 ostatniego campu : Uhuru Peak na wysokość 4700. Dzisiaj jest mi już ciężko. Choroba wysokościowa daje się mocno we znaki.
Gdzieś tam jakoś w połowie, zatrzymujemy się na jedzenie, ja oczywiście nie jestem w stanie jeść. Zaczynam trochę wymiotować i kładę się gdzieś między skałkami i mam ochotę sobie tam zostać i pospać. Czasem podczas trasy robią się „korki”, a to grupa zatrzymała się na środku i tamuje jakieś wąskie przejście, więc idziemy jakąś inną ścieżką, gdzie trzeba często jej dopiero „szukać” i schodzić z użyciem rąk. Marka choroba wysokościowa nie dopada. Za to spodnie zaczynają go obcierać w pachwinach tak, że robią się obtarcia i ledwo może chodzić. Musi robić często przerwy. Ja za to muszę iść do góry. Jest mi ciężko, głowa boli mnie bardzo, nie jestem w stanie robić takich długich i częstych przerw. Pierwszy raz decydujemy się rozdzielić. Pomału mam też problemy z oddychaniem, zaczynam oddychać co jakiś czas głośno i łapczywie nabierać powietrza. Czasem proszę tylko o przerwę na łyka wody. Ciężko mi bardzo.
Ciągnę nogę za nogą, byle do przodu, byle do obozu. Gdy już nie mogę, robię krótką przerwę. Samson sprawdza mi źrenice. Dochodzimy z Samsonem po kilku godzinach, pewnie 7,8 do obozu. Ale nie możemy znaleźć namiotu. Ciąga mnie ten Samson to tu, to tam, a może za tamtą skałą będzie? Bo namioty już są rozstawiane nie na ziemi, ale na skałach. Ja nie mam siły już chodzić. Zostaję w chatce ledwo żywa, podpisuję się w księdze półprzytomna i polecam szukać mu namiotu samemu. Zostaję i od razu mam ochotę zasnąć. W ciągu tych dni nieraz widzieliśmy ludzi zawracających. Nie jest to duży odsetek (ok 20% ludzi nie daje rady wejść), jednak widok ludzi, których marzenie zostaje niezrealizowane, bo organizm przegrał walkę, zawsze jest smutny. Namiot znaleziony. Przychodzi Samson i puka mnie w głowę „Nie śpij!”, czym jestem lekko oburzona. Rzucam się na karimatę od razu. Nie mam nawet siły przesunąć plecaka. Po ok 20 minutach przychodzi rozdrażniony Marek. Uff , dobrze, że już jest. Czułam się niekomfortowo, że się rozdzieliśmy. Jego sytuacja,a a raczej obtarcia wyglądają koszmarnie. Ledwo mógł tu dojść. Nie wygląda to dobrze. Mi za to zaczyna być coraz bardziej niedobrze. Proszę Marka o woreczek foliowy, bo chyba zaraz zacznę wymiotować. I zaczynam. Niestety woreczek jest dziurawy. Dostaje drugi i mój przedelikatny chłopak, zamiast się martwić o mnie prosi mnie tylko, czy mogłabym wymiotować poza namiotem, bo tu wszystko cieknie. Jest przerażony, bo nie widział jeszcze tyle wymiocin z tak bliska (!!!) Haha, dobre sobie. Ja na pewno mam teraz w głowie wychodzenie poza namiot. Nie jestem w stanie. Finalnie okazuje się, że wymiociny są wszędzie nawet w moim śpiworku. Jestem przerażona. Nie dlatego, że się brzydzę, bo kto by tam myślał o takich pierdołach, ale dlatego, że mam mokry śpiwór. A jeśli mokry to oznacza, że będzie mi zimno. Gdy będzie mi zimno, nie zasnę. Jeśli nie zasnę, nie zregeneruje się. A dziś juhuu juhuu zielona ( dosłownie) noc. O północy atakujemy Kilimandżaro! To właśnie ten moment. Jest godzina 17, zaniepokojeni Samson i Gregory przychodzą do namiotu, żeby zbadać sytuację. Pytają jak się czuję. Moją głowę ściska wielkie imadło. Do tego jest mi piekielnie zimno, ale oczywiście swoim przewodnikom mówię ,że w sumie to OK., tylko trochę źle się czuję, ale nie aż tak bardzo źle. Ale niestety, mój zatroskany chłopak konfident wsypuje mnie i mówi, jaka jest prawda. I wtedy słyszę od swoich „gajdów” : „przyjdziemy o 23:00, jak ci nie przejdzie, to zawracamy. Dla mnie zabrzmiało jak wyrok.
Kiedy twoja determinacja i marzenia to za mało…
Dla Was, uwierzcie, też by tak brzmiało. Co??? Tyle trudu, zaszłam już tak daleko i mam zawracać? No way! Po pierwsze: co napiszę Wam, moim czytelnikom, którzy tak trzymają kciuki ? Nie ma opcji też, żebym przeżywała to jeszcze raz i wracała pod szczyt. Najwyżej ich oszukam i powiem, że się dobrze czuję. Ale czy to bezpieczne? Zresztą, jak pobiec maraton, gdy ma się największego kaca ever ever i nie ma się siły nawet wstać po butelkę z wodą? No, bo to chyba takie uczucie. Krzysztof Wielicki, guru polskiego alpinizmu, opowiada, że wejście na taki Broad Pick to jak przebiegnięcie 5 maratonów. Z tą jednak różnicą, że na końcu są brawa, napoje, medale i ciepły prysznic w domu. Ale atak szczytowy to jak pięć maratonów. I nie ma mowy o ciepłym obiedzie w namiocie szturmowym. To ogromny wysiłek, walka o oddech, śmierć czai się na każdym kroku. Człowiek żywi się tylko żelem energetycznym. Przy Kilii na szczęście jest “trochę” lepiej.
A ja zaczynam się modlić i nawet obiecuję sobie, że zacznę chodzić do kościoła, tylko żeby wleźć na ten cholerny szczyt! Rozmawiamy z Markiem o naszych planach, o mieszkaniu i o garderobie i o żółwiu, którego chcę zobaczyć. Marek obiecuje, że go zobaczę nawet, jeśli miałby ukraść go z zoo i nauczyć polskiego. Brzmi śmiesznie, ale naprawdę to są tego typu rozmowy. Byle tylko ta głowa już tak nie bolała. Pierwszy raz podczas całej wyprawy naprawdę boję się, że to może się nie udać. Że czasem marzenia i determinacja to za mało… Już nawet sobie obrazuję ten napis na facebooku „nie udało mi się [*]” czarna plama i wylogowuję się na tydzień, żeby nie czytać reakcji.Budzę się jednak i jest „trochę” lepiej. To, co pomaga mi stanąć na równe nogi to moja D-E-T-E-R-M-I-N-A-C-J-A Ruszamy!
Marek decyduje, że nie podejmuje ryzyka związanego z atakiem szczytowym i zostaje w obozie. Myślę sobie OK, on zaszedł już i tak daleko, co było dla niego nieludzkim wysiłkiem. Z takimi obtarciami i tak nie miałby szans. Poza tym jest jeszcze druga sprawa: to było moje marzenie, nie jego. On i tak już przeżył swoje własne Kili i to czy wejdzie ten ostatni kawałek czy nie, podejrzewam, że nie zrobiło mu większej różnicy. Poza tym jestem tak słaba i tak mnie boli głowa, że nie będę miała siły „pociągnąć” nas obojga do góry. Musisz się cały czas motywować, żeby to przetrwać. I psychika jest kluczowa. To takie zmęczenie, że człowiek marzy o tym, żeby zasnąć. A w wysokich górach ( może niekoniecznie na Kili) można się już nie obudzić. Także zagryzam zęby, oszukuje samą siebie, że ten ból wcale nie rozsadza mi czaszki, ubieram się we wszystko, co mam i wychodzę, żeby stawić czoła górze. Informuję Gregorego, że idę sama, a on mnie, że pójdę z Samsonem na atak szczytowy. Pytam się, czy to on nie może iść ze mną. Ma jakoś więcej werwy i liczę bardzo, że mnie będzie motywował. Poza tym nie podobało mi się, że wczoraj Samson palnął mnie w głowę 🙂 Gregory oczywiście bez zająknięcia się zgadza, choć pewnie myśl o ciepłym śpiworku była bardziej kusząca. Jest ciemno, drogę oświetla tylko czołówka i księżyc. W otchłani ciemności widzisz tę jasną kulkę na niebie i czarną, ustawioną prawie pod kątem prostym ścianę a na niej malutkie świecące punkciki. To czołówki pozostałych takich, jak ja z innych ekip. Idziemy z moim Aniołem Stróżem (bo gajd w górach jest dla ciebie właśnie kimś takim). Ufam mu bezgranicznie, bo nie mam ani siły, ani wiedzy, co robić dalej. To on, w przeciwieństwie do mnie, wie co właśnie dzieje się z moim organizmem. To on nakłada mi kaptur, zapina kurtkę, podaje wodę, pomaga wstać. Bo ja nie mam siły. W przerwach na łapanie oddechu, bo na 5tys. m łapię go głośno i łapczywie, jak ryba dusząca się w małym wiaderku i stać mnie jedynie na proste komendy: „water”, ”stop”, żeby było kulturalniej ja dodaję „maybe?”. Gdy mówię stop oznacza to tyle co, położenie się na jakiejś skale i głodne oddychanie. Mam tylko 2-3 min, muszę iść dalej, dalej! Jeszcze tylko przez 6 godz)!!! Leżę,sapię i od razu chcę zasnąć. Ale na filmach zawsze ostrzegają tylko ” nie zasypiaj”! Marzę o tym, żeby położyć się za jakąś skałką i już tam zostać. Nie czuć zimna, łupiącej głowy, normalnie oddychać. Ale ciśniemy dalej. Największy dotychczasowy wysiłek w moim życiu. Tak, jak mówił Krzysztof Wielicki, że maraton przy tym to poranna przebieżka. O dziwo, mijamy jedna ekipę, druga, dziesiąta… A człapiemy jak żółwik, kroczek za kroczkiem. Nie myślę o niczym, nie patrzę w górę bo mnie ten widok przeraża, Czarność góry mnie przeraża, końca nie widać. Patrzysz w górę i to taki trochę widok, jakbyś stał w drzwiach Word Trade Center. Pionowa ściana i gdzieś tam, hen daleko koniec. Jedyne, o czym myślę to, żeby złapać oddech. Zimno mi w palce u rąk i stóp. Pomimo tego, że mam 3 pary rękawiczek, w tym wielkie puchowe, które codziennie nakładałam do spania na stopy, żeby było mi cieplutko. Ruszam palcami cały czas, bo oczywiście oczami wyobraźni przypominam sobie te wszystkie filmy o górach, gdzie alpiniści odmrażali sobie palce. Mieli czarne końcówki i trzeba było je amputować. Oczywiście tu nie jest tak zimno, na szczycie temperatura dochodzi do -15’C, a nie -40’C. Ale ja się oczywiście za dużo filmów naoglądałam no i strach ma wielkie oczy. Wyprzedzam wszystkich, idąc przecież jak żółwik szurając nogami, chociaż mało mnie to obchodzi patrzę w ziemię i tak krok za kroczkiem. Widzę tylko czubki swoich butów i pięty Gregorego. Dochodzimy do Stella Point,a wcześniej mój gajd wyjaśniał mi, że gdy tam dojdziemy mamy 99% Kili. Potem jedyne 30 min i szczyt jest nasz!
Szczyt zdobywam w niedzielę 30.08 o godz. 6:29 rano, tuż przed wschodem słońca, po morderczym dla mnie wysiłku, chyba jako druga ze wszystkich ekip.Nagle jest jasno. Afryka budzi się u moich stóp, a ja jestem nareszcie na jej wyśnionym, wymarzonym dachu.
Kilimandżaro zdobywam razem z partnerami naszej wyprawy : AZTORIN / Apart
Oglądam tablicę i jedyne co mi się przypomina, to, że w książce Wojciechowskiej wyglądała ona trochę inaczej.
Ale jestem w obłoczkach,robię zdjęcia, płaczę jak bóbr i… i chce już do domu. A zawsze myślałam, że wpadnę kiedyś na to Kilii i pełna euforii będę skakać i płakać ze szczęścia, że nareszcie spełniłam swoje marzenie. Takie uczucie przyszło dopiero długo, długo później, ale nie wtedy. Wtedy było tylko uczucie, że OK, uff, udało mi się! Teraz trzeba szybko zejść. Gregory pokazuje mi przepiękny wschód słońca. Naprawdę jak teraz oglądam te zdjęcia to myślę sobie, że musiał to być mistyczny widok. Ale wtedy jedyne, co sobie pomyślałam „ co mnie obchodzi chłopie ten wschód, róbmy zdjęcia złapmy kilka oddechów i na litość boską, złaźmy stąd”.
Ale nie spieszyliśmy się. Na szczycie byliśmy ok 10-15minut. Tyle wystarczyło. Nagle dostałam super- hiper tajnej mocy i wręcz zbiegałam w dół.Obserwuje jeszcze te wszystkie “magiczne” rzeczy, które są w miejscu, które nie każdemu będzie dane zobaczyć.
Zbiegłam z Kiliw 2 godz. do 3. obozu. Widzę tych wszystkich ludzi, białe twarze z purpurowymi ustami, które resztką sił próbują dotrzeć na szczyt.
Pewnie i ja tak wyglądałam, ale ja miałam to na szczęście już za sobą. Ulga niesamowita… Tym pierwszym w euforii radości starałam się dodać otuchy i mówić, że to już niedaleko zaraz będziecie. Ale mijałam ekipy, które wyszły o tej samej godzinie co ja,a były dopiero w połowie drogi. Minęłam starszego pana, który się w zasadzie wlókł, a jego przewodnik, go praktycznie ciągnął… Wyszli ponoć o 23:00, nie doszli na szczyt, cały czas schodzą… Widziałam różnych ludzi podczas tych kilku dni, sprawnych, bardzo otyłych, dużo starszych i moja pierwsza myśl do Marka „ ej, po co oni się tam pchają?”. A Marek mi odpowiedział : „ Po to co Ty. Żeby spełnić swoje marzenie”. I miał racje. Prawo wejść na Kili jest dane każdemu. I każdy, kto podjął się tego wysiłku jest już dla mnie mega bohaterem. Nawet ci, którym nie udało się dojść nawet do połowy. Bo z pozycji telewizora i kanapy łatwo jest biadolić,że no pewnie, gdyby nie dzieci, praca, kot, chomik, pieniądze,urlop, szef czy jeszcze co innegoto i ja bym tam wszedł. I biegłam z tego szczytu, no, ale jednak to jest kawałek. Byłam już zmęczona, nawet nie wyczerpana, tylko taka wypompowana, low battery. Widzę na horyzoncie małe kolorowe punkciki i nasz obóz. Kurde, jeszcze tak daleko?
Ale idziemy, Gregory już spory kawałek przed mną. Jeszcze nikogo nie ma na trasie. Czuje się jak taki „człowiek z gór”, który idzie kilka dni wycieńczony i nagle dochodzi do jakiegoś miasteczka i tam wszyscy rzucają się, żeby pomóc. Przy obozie widzimy już naszych szerpów, którzy zabierają od Gregorego mój plecak. Bądź co bądź on człowiek gór, niezniszczalny był na Kilii ponad 200 razy, też jest zmęczony! Ja włóczę te nogi za sobą, zdejmuję po kolei warstwy, bo jednak niżej jest słońce i jest bardzo ciepło. W namiocie czeka na mnie Marek z gorącą zupą i diamencikiem :))))
Zwijamy się, idziemy spędzić ostatnią noc gdzieś w połowie. Nagle okazuje się ,że tak naprawdę to możemy zejść na sam dół do bram Kili. Ale trzeba iść jeszcze ok 20 km przez kolejne 8 godzin. A my co? A my taaaaaak! Chcemy wracać. Już nie chcemy zostawać kolejnej nocy w górach, w namiocie. A perspektywa łóżka, prysznica to, umówmy się, dobra perspektywa. Tylko przecież ja jestem po ataku szczytowym? Pełzałam już jakieś 8,9 godzin. Ale nie przeszkadza mi to w ogóle. Schodzimy w dół !!! Szaleństwo! Droga się mocno dłuży, ale nareszcie ok godz. 18 jesteśmy na dole! Ostatni wpis w księdze, dyplom i pakujemy się do samochodu. Bo czeka nas jeszcze ok 2 godzin drogi do Arushy.
W samochodzie nie mówimy prawie nic. Każdy przeżywa w ciszy to, co działo się przez ostatnie 5 dni. Dojeżdżamy do hotelu, zdejmuję z siebie ciuchy, które są aż sztywne z brudu. Najdziwniejsze uczucie, to zobaczyć swoje ciało po 5 dniach! :))) Po kąpieli orientuję się, że przecież nie mam nic czystego! Wszystkie rzeczy zostały w walizkach w Dar es Saalam. Za żadne skarby świata nie uśmiecha mi się wkładać czystej stopy w te brudne i śmierdzące skarpety. Ot problem co?:)
Kawałek papieru, a tyle radości, gdy teraz na niego patrze 🙂
Ale się rozpisałam! Wybaczcie, krócej nie umiałam. Ten wpis tym razem, to nie zwykły wpis, ten jest o spełnianiu swoich marzeń, lekcji wielkiej pokory i nauki, że nie wszystko jest dla każdego. Będąc tam miałam dokładnie takie uczucie, że jedno jest pewne: drugą Martyną Wojciechowską nie będę i rozdział ” Góry Wysokie” zamykam w swoim życiu. Bo gdzie jeszcze w takim wycieńczeniu myśleć o takim prawdziwym bezpieczeństwie, topić śnieg na wodę. Tam to trzeba mieć dopiero doświadczenie i umiejętności. Trenować wcześniej w wyższych górach, a nie porywać się z motyką na słońce. OK., kondycję mam niezłą i na nią jakoś nie mogłam narzekać, choć wiadomo było bardzo ciężko. Prawie pokonałaby mnie choroba wysokościowa. Więc co dopiero na jakiś 8 tysiącach metrów. Śmiałam się, że szukam nowych miejsc Max do 100 m.n.p.m
Duma i radość przyszły dopiero po kilku dniach. Wczoraj obejrzałam Everest i znowu oczka mi się zaświeciły. Pomimo, że opowiada on bardzo tragiczną historię, nie tylko o śmierci w górach, ale też o tym, że taki przewodnik nie może zostawić w górach swojego klienta. Mimo tego, że on nie słucha nie możesz go zostawić. Gdy atakowaliśmy szczyt z Gregorym, na chwilę mi zniknął. Chyba poszedł do „toalety”. A ja siedziałam sobie tak w ciemnościach na skałce i myślałam, że gdyby mnie teraz zostawił, ja bym nie wiedziała, co robić. Nie wiedziałabym gdzie iść co robić, poza tym nikt by mnie motywował, żeby iść dalej i pewnie najchętniej zasnęłabym tam sobie. Powierzasz mu 100% swojego zaufania, a gdyby nagle mu coś się stało, albo by mnie zostawił? Jesteś bezradny. OK, Kili to nie Everest, możesz się podłączyć pod inną ekipę.
Krzysztof Wielicki opowiada jak ktoś ,kto nie zna realiów takiego Everestu myśli, że jeśli będzie coś się z nim działo ktoś wyruszy z pomocą. Ale nie wyruszy. To za duży wysiłek. Nie ma najmniejszych szans. Wyobraź sobie, że przebiegasz maraton. Przy mecie czeka na ciebie ktoś,kto mówi, że musisz biec z powrotem te 42 km, bo na starcie został twój kolega, którego musisz przenieść z powrotem na metę. Po chybotliwym moście. To po prostu niewykonalne! Ach, jak ja lubię porównania, żeby zobrazować Wam to, co tam się dzieje. Niesamowite jest to, co pcha ludzi do takich rzeczy. Jak każdy się oszukuje, że w sumie to się dobrze czuje ( pamiętacie mnie przed atakiem), albo, że pogoda na pewno się poprawi. Albo ci ludzie błagający przewodników, żeby ci jednak ich puścili. Gdy już jesteś tak daleko, nie zawrócisz za żadne skarby. Bo później z perspektywy ciepłego fotela myślisz sobie, że cholera mogłeś dać radę. Gdyby mi się nie udało, teraz siedząc w domu na pewno czułabym gorzki smak porażki.
To doświadczenie na pewno znowu mocno mnie ukształtowało i wzmocniło. Marek widząc, jak po ataku szczytowym zeszłam na sam dół z uśmiechem na ustach, powiedział, że jestem kobietą
z betonu. Choć uwierzcie, na co dzień trudno od niego usłyszeć jakiś komplement. Ode mnie wymaga dużo i chyba podchodzi do mnie najbardziej krytycznie. Więcej jestem człowiekiem z betonu, a czasem człowiekiem z waty, który się rozkleja, ale w takich sytuacjach nie daje sobie taryfy ulgowej. Największy komplement. Kocham!
Ten post nie zakończy się też tym, że teraz będę żyć pełną piersią i nie przejmować się pierdołami, bo czym one są przy takimi Kili. Nie będę tak pisać, bo ja tą pełną piersią żyję cały czas. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mamy jedno życie, jedną młodość i nie ma sensu odkładać czegoś na później. Jeśli los daje nam szansę, trzeba po nią zawsze sięgać. Zawsze miałam odwagę marzyć i realizować te marzenia. OK, może nie zawsze. Marzyłam, ale nie miałam od początku tej odwagi. Teraz, jeśli coś pojawia się na horyzoncie,, to wiem, że wcześniej czy później to zrealizuję, bo tak! Nawet jeśli te marzenia są tak mało realne, jak to o Kili. Bo wiem, że Wy we mnie wierzycie ,ale ile to ja wiadomości dostawałam, że „no Ania, po wielu osobach bym się tego spodziewał, ale nie po Tobie”. Oczywiście to jeszcze bardziej motywuje i daje kopa. Pewnie, że miałam myśli, że „ no Skurka, myślałaś, że wszystko Ci wolno, iść z marszu na maraton, ultramaraton, a teraz wejść na Kili. A Kili to zweryfikowało już pierwszego dnia. Myślałaś sobie, że napiszesz „ spełniam swoje marzenie” a Ty nie masz siły tego zrobić. Jak mogłaś w swojej lekceważącej naturze wierzyć, że jesteś to w stanie osiągnąć?”. Moja mama zawsze mówiła, że wszystko robię na ostatnią chwilę, a ja zawsze i tak to kwitowałam „oj mamo”, wiedząc, że i tak mi się uda. Że na pewno i tym razem, samolot mi nie ucieknie ( mimo, że raz wbiegłam na lotnisko, gdy bramki były zamykane o 16:50,a samolot odlatywał 17:25, ja wbiegłam na płytę lotniska o 17:21 i odleciałam tym samolotem. Bo oj mamo, się uda. Gdy składałam swoją teczkę na ASP była godzina 16:55, a oczywiście do 17 je przyjmowali. Oj mamo, uda się! No i ASP skończyłam z dyplomem z wyróżnieniem. Ale tym razem już dochodziły mnie myśli, że chyba tym razem może nie być to „zawsze się udaje”. Powiem Wam, że cecha, którą najbardziej u siebie lubię, to konsekwencja, i upór. Ale to też cechy, które są bardzo trudne i dla mnie, i dla wszystkich dookoła ( patrz przykład Marka i Kili). Ale dzięki temu robię to, co robię. Choć np. w nauce francuskiego, która co tu dużo ukrywać, marnie mi idzie, brakuje i uporu i konsekwencji. Więc, jednak nie wszystko się udaje.
Ja zdobyłam to Kili dla siebie. Bo wiadomo, to zastrzyk nieporównywalnej z niczym satysfakcji. To taki ogromny kop wiary w siebie i w swoje umiejętności. I ta satysfakcja była moją pierwszą nagrodą, drugą zaś były Wasze nieprawdopodobnie budujące słowa. Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić ile ciepła, pozytywnej energii i jeszcze większej wiary w siebie od Was otrzymałam. Wszystkie te wiadomości, a były ich dziesiątki, wszystkie Wasze historie sobie zapisałam. Jest mi tak przeogromnie miło, że czerpiecie z tego mojego doświadczenia, bądź co bądź niełatwego, inspirację. I potraficie ją wdrożyć w swoje życie. Chyba nie ma większej nagrody dla mnie. Wy mi dziękujcie za inspiracje? Nie, to ja Wam dziękuje za tę motywacje. Naprawdę, gdy szłam, nie myślałam o niczym innym, ani o dobrych wspomnieniach, ani o górze, tylko o Was. Że tak wierzycie, że dam radę. Przed samym odlotem przeczytałam komentarz, od ele mele, która napisała, że nie jestem żadnym hardcorem ( w sumie pisałam to tylko w kontekście tego, że wiem jakie to uczcie nie myć się przez kilka dni, nie dlatego, że wchodzę na Kili). Przecież robi to 50 tys. ludzi rocznie. Że wyśmiewa się z mojego „ekspediszon” i że czeka na selfie ze szczytu. Gdzie indziej czytam komentarz jakiejś innej dziewczyny, która nazywa mnie idiotką, bo się popłakałam na szczycie i musiałam to wszystkim pokazać. Przez dwa pierwsze dni trekkingu nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak o tym komentarzu. Idziesz, ledwo zipiesz, w myślach zastanawiasz się, czy ktokolwiek z twoich znajomych dałby tu radę, ale i tak znajdzie się ktoś, kto ci powie, że wcale nie jesteś fighterką. I dopiero chyba po tych dwóch dniach wygrałam z tymi toksycznymi myślami i myślę sobie „Owszem, jestem. Dla siebie jestem”. Piszę to i słucham sobie „Supergirl” i dopiero teraz myślę. Tak jestem supergirl, choć nie do końca chyba to o mnie, bo przecież SUPERGIRL DON’T CRY.
A co na to Marek? Marek, jak zwykle fachowo i technicznie.Nazwy i miejsca przydadzą się na pewno wszystkim zainteresowanym.
Nigdy wielkim miłośnikiem gór nie byłem, oczywiście podziwiam ich piękno, jeździłem trochę na snowboardzie i doceniam urok drewnianej chatki gdzieś w Beskidach. Zawsze jednak ciągnęło mnie nad ocean i to jest mój żywioł. Piasek na stopach, sól we włosach i słońce na twarzy to w zasadzie wszystko, czego trzeba mi do szczęścia. Miałem sporo obaw związanych z tym wyjazdem bo nie czułem go dostatecznie.
A co na to Marek?
Tymczasem termin wyjazdu do Tanzanii się zbliżał i był nieuchronny. Odlot z Berlina, dojazd pociągiem i nocleg w hotelu. Zaczyna się obiecująco, w stopę mam wbity kawałek szkła, Skurka do nocy próbuje coś z tym zrobić. Boli bardziej. Wczesnym rankiem odlot z Tegel, biedne to lotnisko. Wiem, budują Brandenburg, ale o otwarciu na razie cicho. W Dar lądujemy wieczorem, typowy afrykański chaos i niedokładność. Ma to wszystko jakiś urok. Ja w każdym razie lubię te afrykańskie bałagany. Po ogarnięciu wiz wjazdowych on arrival w cenie 50 dolarów jesteśmy oficjalnie w Tanzanii. Zamówiony kierowca czeka przed wejściem i robi 10 min. transfer do hotelu. Wybraliśmy go ze względu na bliska odległość od lotniska i dobry dojazd do dworca Kilimanjaro Express. Tak, jak w większości krajów afrykańskich tak w Tanzanii poszczególni przewoźnicy mają swoje własne dworce lub po prostu place z budką z biletami, jak w tym przypadku. Próbujemy się przepakować, ale padamy w trakcie. Rano oczywiście stres, bo trzeba dokończyć pakowanie. Część bagażu zostaje w Dar i będzie czekać na nas do powrotu z Kili. Z samego rana szybki transfer czyli ok 45 min jazdy na dworzec za 25 $. Bilet do Arushy kosztował 32000 szylingów. Czyli ok 15 $. Czas przejazdu, w całkiem wygodnych warunkach, z zapowiadanych 8 godzin trwał godzin 13.Napięcie rosło wraz ze zbliżaniem się do Arushy. Z samego rana odebrał nas jeep i po dokończeniu formalności pojechaliśmy do Moshi. Z okolic Moshi startują wszystkie trasy. Po drodze zgarniamy tragarzy, przewodnika i po ok 2 godzinach jazdy stajemy przed brama Machame Route. Nasz trasa miała być trudniejsza niż niesławna, turystyczna Coca Cola Route, gdzie śpi się w chatkach. A zdobycie szczytu jest osiągalne dla 75 % porywających się na ten wyczyn. Na miejscu okazuje się, że to najtrudniejsza,poza jedną tylko dla propsów, trasa. Od razu wychodzą nasze braki w wyposażeniu. Musimy dokupić 8 litrowych butli na wodę, za 10 $ za sztukę. Spotykamy 4 os z Polski, miła ekipę z Leginicy i Warszawy. Oni za swój trekking płacili po 900 $ od osoby, przy czterech osobach w grupie i 10 tragarzach. Taniej od nas, ale muszą opóźnić swoje wyjście, bo są problemy z ich płatnością za wyprawę. Solidny agent na miejscu pozwala uniknąć takich prozaicznych problemów. Po finalnym przepakowaniu mój day pack waży ok. 20 kg. Oczywiście nikt mi nie mówi,że to za dużo na taki spacer:) Już wiem, że będę żałował każdego niepotrzebnego kg. Pierwszego dnia od Machame Gate do Machame Camp mamy ok 12 km i różnice wzniesień ok 1300 m. Piękna trasa przez las deszczowy. O dziwo nie ma moskitów. Nie jest stromo,a ja już czuje w nogach to co niosę. Skurka dostała motorek w dupkę i niesie ten swój przeładowany plecak, Olympuska przewieszonego przez szyje (zawsze przecież gotowa na fotkę) plus torebka, w rekach kijki. Idzie obładowana i nie widać po niej zmęczenia. Szacun. Do campu docieramy tuz po zachodzie słońca. W rozstawionym wcześniej namiocie czeka kolacja. Jesteśmy zmęczeni, ale nakręceni na kolejny dzień. W mojej głowie różne myśli. Od “nie jest aż tak źle” co “co ja tutaj robię” . Skurka dodaje otuchy, w końcu idziemy tam oboje. W tym obozie pierwszy raz mamy okazje przyjrzeć się jak zorganizowane są inne wyprawy. Naszą uwagę zwracaja szczegolnie Amerykanie, ktorzy procz stolikow z kraciastymi obrusami maja przenosna toalete w oddzielnym namiocie, podgrzewacze na namiotach i karawane porterow ktorzy niosa to wszystko za nimi. My mamy nasz wygodny maly swiat w naszym namiocie, mamy 6 tragarzy i 2 przewodnikow i tez daja rade. Co rano Hassan przynosi goraca wode w misce do mycia. Ale na szczescie mamy tez ze soba Carex, chwile pozniej donosi goraca herbate na rozgrzanie, akurat my nie potrzebujemy mobilnej toalety. Wystarcza nam to co mamy. Drugi dzien zaczyna sie wczesnie, Amerykanie maja szron na namiotach od podgrzewaczy. Nasz namiot suchy. Mamy niezle spiwory, w ktorych jest naprawde cieplo. Szybkie sniadanie i ruszamy w gore pierwszym stromym podejsciem. Stromo przez pierwsze dwie godziny, mimo ze Greg i Samson – nasi przewodnicy luzuja troche nasze plecaki to ciagle sa za ciezkie. Tego dni dostalem mocno po dupie. Ostatnie dwie godziny szedlem w milczeniu patrzac otepialy na moje stopy, zmuszajac je czasem do postawienia kolejnego kroku. To tego dnia zrozumialem jak latwo w gorach zamarznac. Nam to nie groziło akurat, ale zdarzylo mi sie kilka razy podczas postojow zasnac na moment oparty o skale. Przy ekstermalnym zmeczeniu himalaistow, w bardzo minusowej temperaturze takie mini drzemki moga byc bardzo niebezpieczne. Docieramy w koncu do obozu. Doslownie padam w namiocie i rusze sie dopiero na kolacje. Ten dzis duzo mnie kosztowal. Z poziomu 3050 m npm doszlismy do Shira Camp na 3850 m, za nami kolejne 7 km. W glowie zadaje sobie pytanie “co ja tutaj robie?”, gdyby nie marzenie Skurki boglbym teraz smigac jeepem na Safari w NgoroNgoro albo lecialbym juz FastJetem do Ugandy na spotkanie z gorylami. Przed zasnieciem mysle o tym zeby jutro bylo latwiej. Gregory obiecuje ze bedzie latwiej. Trzeciego dnia trasa jest ciezka, 15 km i do tego wznosimy sie na 4650 aby opasc do obozu Barranco na 3950. Tego dnia odpada kilka osob z innych wypraw i paru mniej doswiadczonych porterow. My mimo zmeczenia trzymamy sie dzielnie. Nie mamy problemow z apetytem, spimy tez dobrze. Glowa powoli zaczyna bolec. Rano znowu luzujemy troche plecaki. Bedzie z gory na dol i tak dwa razy. Taki kolejny dzien aklimatyzacjo. Do Barafu Camp mamy 9 km i roznice wzniesien ok 700 metrow. Od polowy trasy mgla. Na jednym z postojow Skurka wymiotuje. Apetyt mamy coraz mniejszy. Na lunch nie jemy zbyt duzo. Obtarlem sobie wewnetrzne strony ud i okolice pachwiny, ide coraz wolniej. Skurka swoim tempem okolo 30 min przedemna. Kazdy krok to bol ale wiesz ze nie masz wyjsci musisz dojsc do obozu bo alternatywa jest tylko zejscie w dol. wiec ide, klne pod nosem ale ide. Do obozu Barafu docieramy kolo 17, bardzo zmeczony probuje zasnac, z zza namiotu slysze Amerykanina ktory w wyjatkowo glosny sposob chwali sie porterom wyczynami w Las Vegas.. Brutalnie go uciszam krzyczac niecenzuralne slowa. Pomaga i udaje mi sie zasnac. W porze kolacji Skurka zaczyna wymiotowac jak w Egzorcyscie… No niezbyt obiecujaco to wyglada, za 4 godziny ruszamy na szczyt, siedzimy na 4700 m npm Anie glowa boli coraz bardziej, do tego wymioty..decyzje co bedzie zostawiamy na noc. Co ma byc to bedzie. Naprawde spodziewalem sie ze to bedzie jak wyjscie na Babia Gore tylko dluzej i zimniej..rzeczywistosc okazala sie brutalna. O 23:00 slyszymy jak inne wyprawy ruszaja w gore, my ciagle niegotowi z decyzja, okolo polnocy uznaje ze nie ide. Nie dam rady isc 9 godzin z tymi ranami. Skurka mimo pustego zoladka, bolącej głowy i bladej twarzy oczywiście zacięcie rusza z Gregorym na atak szczytowy. Ona ma charakter wojowniczki, w błocie po bagnach przez mur ale dojdzie. Taki cyborg w spódnicy.O 6:30 dociera na szczyt jako druga tego dnia, mijajac po drodze prawie wszystkie wyprawy. Ja od wschodu slonca kursowalem miedzy namiotem a “toaleta”. Wysokosc coraz bardziej dawala sie we znaki. Wypatrujac Skurki widzialem wielu ktorzy zawaracali sami lub ktorych sprowadzali przewodnicy, wiedzialem ze gdybym poszedl bylbym jednym z nich. Szczesliwa Skurke wypatrzylem okolo 8:45 po 2 godzinach z hakiem byla spowrotem w obozie na 4850 m npm. Do pozwolilismy Skurce odespac atak szczytowy do ok.12 i zaczelismy schodzic w dol do Mweka Camp. Po drodze zdecydowalismy ze schodzimy do bramy, ze damy rade isc 22 km w dol, zeby przespac sie te noc w hotelu, wreszcie wziąć prysznic i poczuć się człowiekiem. Tak tez zrobiliśmy. Kolana jeszcze mnie bolą na samą myśl o tej trasie, moje obtarcia co chwilę mnie zatrzymywały. Doszliśmy dokładnie
o 18:30, po 12:00 godzinach od zdobycia szczytu przez Anie. Około 21:00 byliśmy w hotelu, nasze ubrania nigdy tak nie śmierdziały, byliśmy przeorani przez tę górę ale szczęśliwi, że mamy to już za sobą. Na Kili wchodzi się raz w życiu. Ja swój limit wyczerpałem i nie mam ambicji, aby zmierzyć się ze szczytem raz jeszcze. Zdecydowanie wolę kolekcjonować plaże niż góry. Lepiej czuję się na poziomie 2 m npm niż 5 km npm. Nie zapomnę jednak tego doświadczenia, uczy pokory i przypominam nam o naszych ograniczeniach. Polecam to wszystkim, którzy mają do przetrawienia jakiś problem. Kili da Wam dystans i da czas na przemyślenie wielu spraw. Taka wędrówka czyści głowę jak wiosenne porządki i nawet jeśli na szczyt nie dojdziesz będzie to Twoje małe zwycięstwo. Ja wracam z Kili nie tylko z nowym doświadczeniem, ale z narzeczoną, która wkrótce będzie już moją żoną.
Całą wyprawę uwieczniliśmy aparatami OLYMPUS Pen, który był Partnerem technicznym naszej wyprawy.
Kili zdobyliśmy w ramach #AZTORINKILIMANJAROEXPEDITION razem z #AZTORIN Apart , Carex Polska, Olympus Polska Dziękujemy za wspólną przygodę.
PLAYLISTA BALI VIBES