MÓJ GAMBIA (half) MARATHON – RELACJA
Dla tych z Was, którzy nie wiedzą, jak to się stało, że znalazłam się
w Gambii, jak stałam się jego ambasadorką, mogliście przeczytać
w poprzednim artykule (KLIK). Teraz chcę Wam opowiedzieć
o prawdopodobnie moim największym, nie tylko biegowym,ale też życiowym doświadczeniu.
Godz. 5:30, dzwoni budzik. Takiej godziny w Afryce jeszcze nie widziałam. Tu czas płynie dużo wolniej, a dzień zaczyna się dużo później. Z powodu wysokiej temperatury nasz bieg mamy zacząć
o 7:00. Jesteśmy punktualnie, ale cóż Afryka… Startujemy o 8:30. Podróże kształcą, po roku życia w Afryce już mniej więcej wiem, czego mogę się spodziewać. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Kiedy po drodze zabieramy do naszego sławnego vana europejską autostopowiczkę, która, ku naszemu zaskoczeniu, okazuje się wolontariuszką biegu, którego jestem ambasadorką i słyszymy,
że do Gambii przyjechała…uwaga, uwaga: ROWEREM z Londynu, patrzymy na siebie z niejaką konsternacją. Rowerem? Przez 5 miesięcy? A my myśleliśmy, że dokonaliśmy czegoś wielkiego
i wyjątkowego przyjeżdżając z Polski do Gambii busem. Gdy słuchamy takich historii zaczynamy zdawać sobie sprawę, że jest jeszcze tyle do zrobienia, przeżycia i zobaczenia. Wystarczy wyjść poza strefę swojego komfortu. A limity daje nam tylko nasza wyobraźnia. Imponujące, prawda?
To, że czipów może nie być, tego się domyślałam. Ale, że numery startowe będą wydrukowane na normalnej papierowej kartce,
która w wyniku oblewania wodą, już po kilku km ulegnie zniszczeniu, trochę mnie zaskoczyło. O dziwo, nie było dyskwalifikacji. Cóż… jako jedyna Polka, biała kobietka w małym afrykańskim kraju… Nietrudno było mnie nie zauważyć. Punkty żywieniowe? Owszem ,były takowe. No może nieco inne, niż sobie wyobrażacie. Na mecie, w punkcie zbiórki kilka tęgich, barwnie ubranych kobiet już od świtu w wielkich kotłach przyrządzało dla wszystkich biegaczy jedzenie, które
z wielkich mis jedliśmy potem rękami. Nie, nie brzydzimy się takich rzeczy, to są te momenty, których nie przeżyjesz na wyjazdach all inclusive.
w wielkim europejskim mieście, a pomiędzy biegiem
z kilkudziesięcioma, czy z kilkuset gambijskimi biegaczami w małej afrykańskiej wiosce? Zasadnicza! Łączy nas jedno: pasja biegania. Nieważne gdzie, nieważne z kim, jaka jest temperatura i otoczenie. Wkładasz buty, chociaż nawet i tu następuje kolejny szok.. niektórzy biegacze nie mają butów do biegania, biegną w crocssach, a nawet
i klapkach, a mimo to mają czasy lepsze od niejednego proeuropejskiego biegacza uzbrojonego po zęby w wypasiony sprzęt. Nie do pomyślenia? Nie tu.
Każda historia biegowa jest podobna: na początku biegasz, żeby zrzucić nadprogramowe kilogramy, zadbać o szczupłą sylwetkę
lub w ramach wskazanej aktywności fizycznej. Potem potrzebujesz czegoś więcej. Jeśli kochasz rywalizację, tak jak ja, zapisujesz się na biegi uliczne. Dycha szybko ci nie wystarcza. Chcesz więcej. Pojawia się pierwsza połówka, aż w końcu ten magiczny dystans 42 km. Przebiegniesz, czujesz, że teraz możesz przenosić góry. A że zawsze fascynowała mnie magia liczb, poszłam o krok dalej: pierwsze 50 km. Wymarzona setka jest gdzieś tam daleko w oddali, ale ciągle na horyzoncie. To są moje marzenia, które pozostawiam do realizacji
z odległą datą ważności, na całe swoje życie. Nie, to nie jest odkładanie czegoś na później. Na niektóre rzeczy musi po prostu nadejść odpowiedni moment.
Biegniesz w tych wszystkich, umówmy się, podobnych biegach, szukasz swojej strefy czasowej, przeciskasz się przez tysiące biegaczy, dostajesz medal, wrzucasz fotkę na fejsa,następnego dnia nie przypominają ci o tym nawet twoje nogi. Więc szukasz dalej. I nagle okazuje się, że są na świecie biegi, w których czas mierzy się stoperem i dostaje numerek na kartce papieru, a meta to nic innego niż przewiązane sznurkiem dwa słupki z balonikami. I czujesz radość, wiesz? Większą od niejednego profesjonalnie przygotowanego biegu. Bo tu czas już nie jest tak istotny, jak Twoje przeżycia i obcowanie z kulturą.
Skłamałabym, gdybym napisała, że nieważne są życiówki. Pewnie,
że mi się marzą. Uwielbiam rywalizację, ale to tu jest namacalne obcowanie z kulturą i tak egzotyczną przyrodą. Fakt, że nie jesteś małą kropką wśród tysięcy biegaczy w biegu, który jest poniekąd dedykowany Tobie, sprawia, że bieg staje się już nie tylko zwykłym sportowym wydarzeniem, ale łącznikiem pomiędzy dwoma kulturami. To już nie ten moment, gdy o afrykańskich biegaczach czytam w książkach, czy widzę ich na podium warszawskiego maratonu. Ja właśnie biegnę w Gambii razem z nimi!!! Jeśli przewertuję w otchłaniach pamięci całą moją biegową historię,
to zaczynam zdawać sobie sprawę, że jest to prawdopodobnie moje największe dotychczasowe biegowe, ale też życiowe doświadczenie. I gdy Ci sami biegacze, którzy na dystansie półmaratonu mają średni czas 1:04, a w maratonie ok 2:15, biegną tuż obok mnie, podają mi wodę, oblewają mnie nią, czy dają techniczne wskazówki jak lepiej biec, to ja po prostu wtedy się wzruszam i rozklejam. Targają mną pewne sprzeczności: z jednej strony chcę wykorzystać moment na swoją życiówkę, przecież okazja na takie zające nie zdarza się często! Za wszelką cenę pragnę udowodnić, że Polki też potrafią być szybkie! Tylko kim trzeba być, żeby pokonać Gambijczyków?
Z drugiej jednak strony, jest mi tak gorąco, podbiegi i monotonna trasa, ciągle po prostej, bardzo mnie męczą.Szans na życiówkę nie widzę. Widzę, a raczej słyszę pogawędki zza moich pleców, które uzmysławiają mi, że chłopaki się nudzą. Przyjeżdżając na bieg bałam się panicznie, że będę ostatnia. Trochę słabo by to wyglądało, nie sądzicie? Zawsze jestem gdzieś tam w środku, ale ostatnia? A tu się okazuje, że nikt wcale nie planuje mnie wyprzedzać. Przeciwnie, jeśli jeden z biegaczy znudzony chyba moim tempem chce pobiec trochę szybciej, od razu koledzy strofują go: „Biegniesz za szybko, nie wyprzedzaj Anny” Haha! Czy to się dzieje naprawdę? I kiedy tłumaczę im, jak mi głupio, że przeze mnie muszą biec tak wolno, dostaje odpowiedź, żebym się tym nie przejmowała, oni też czasem muszą sobie robić takie wolniejsze wybiegania w ramach rozciągania (!!!) Padłam.
Z każdym jednym krokiem czuję ich ogromne wsparcie. Dla nich temperatura, czy podbieg, nawet rozpalone na drodze ognisko, które zabiera tak potrzebny tlen ,nie stanowi żadnego problemu.
Nie irytuje ich (w przeciwieństwie do mnie) dźwięk, jakże dla mnie upierdliwego sygnału z policyjnego motocykla, który całą drogę nas eskortuje (!). Nie robi na nich wrażenia kameleon, który przecina nam drogę, czy stado wołów, które postanowiło przejść właśnie
w tym samym momencie, co my. Bo przecież dla nich to norma. Za to fakt, że ktoś z Polski, kraju oddalonego od nich o tysiące kilometrów usłyszał o ich biegu i z wielką radością chce wziąć w nim udział, jest dla nich prawdziwym powodem nie tylko do szczęścia, ale, w jakiś sposób też do dumy. Bo przyznajcie szczerze, kto z Was wcześniej słyszał o Gambii? O a maratonie tam? Oni marzą o udziale
w Warszawskim Maratonie. Dla mnie fakt, że biegnę z nimi
w Gambii, jest spełnieniem moich biegowych marzeń. Z każdym kilometrem zaczynam rozumieć, że to nie tylko kolejna pinezka na mojej biegowej mapie świata. Ale prawdopodobnie moje największe dotychczasowe biegowe przeżycie.
Wzruszam się, kiedy widzę zniszczone buty mojej biegowej koleżanki i jedyną rzeczą, o której myślę, to podarowanie jej swoich własnych i powrót do domu boso, gdy tylko przybiegnę na metę.
Nie daje mi spokoju fakt, że pudełka z butami sportowymi w moim domu sięgają sufitu, a Hoja biegnie w starych podartych. Wzruszam się też wtedy, gdy moi biegowi koledzy, widząc to, że biegnie mi się ciężko, co chwilę pytają o moje samopoczucie i o to, czy nie potrzeba mi wody. A gdy taka potrzeba następuje, w ciągu kilku sekund zjawia się samochód z wodą, który cały czas jedzie za nami, gotowy pomóc mi w każdej chwili. I ci sami ludzie, wolontariusze, czy mieszkańcy przebieganych wiosek, widząc naszą grupkę krzyczą moje imię.
Nie jestem w stanie wyrazić wzruszenia, które wtedy czułam.
Ale przecież nie będę płakać w trakcie biegu. Jeszcze gotowi pomyśleć, że nie daję rady! Boże, ja jestem taka empatyczna,
że nawet jak piszę tego posta i sobie to wszystko przypominam
też się wzruszam. “Człowiek z waty, jak mawia mój chłopak.
Na metę wbiegam… yyyy… pierwsza! Zapłakana z radości
i wzruszenia, ale taka szczęśliwa! Endorfiny już wyszły
na powierzchnię.
To chyba taka historia z małym morałem, o tym jak bieganie ewoluowało w moim życiu. Życiówki, owszem, są dla mnie ważne (ach, kocham te cyferki!,) ale czy przy tym wszystkim, co dostałam
od tych ludzi, czy mam prawo chcieć więcej? Jestem tak wdzięczna za to co przeżyłam, iż fakt, że mój czas był gorszy o ponad 13 min od życiowego (1:59), nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Czy mogłam dostać piękniejszy prezent od życia na swoje 30-ste urodziny?
Ja, biegając w Gambii, właśnie odnalazłam swój sens… Podróżować, biegać ,ale tez poznawać kulturę, nie tylko tę zabytkową, ale też biegową. Gambijski bieg na pewno nie byłby zaliczony w żadnej kwalifikacji biegowej, ale przeze mnie jest zaliczany do tych najważniejszych.
Bez wsparcia mojej cudownej ekipy, na pewno byłoby mi dużo trudniej przeżyć i udokumentować to wszystko. Dlatego bardzo bardzo, Wam dziękuję.
Hollycow, dzięki Tobie się tu znaleźliśmy, siostrzyczko Lifein20kg i Jugi, nasza najlepsza fotografko, jesteście wymarzonym teamem!
Moja siostra z tą szaloną walontariuszką, która przyjechała do Gambii z Londynu rowerem (!).
fot. Justyna Gieleta & Martyna Skura / Lifein20kg via OLYMPUS E-M10
PLAYLISTA BALI VIBES